W muzyce jestem bardzo monotematyczna, słucham tylko Radiohead. Może niektórych cieszy dym unoszący się nad kominami sterczącymi znad przywalonych śniegiem dachów. Mnie nie. Podobnie jak przedzieranie się co rano przez zaspy do tramwaju, zesztywniałe kable od ipoda i pierwsze tego roku odmrożenia. Zdecydowanie jeszcze nie pogodziłam się z nadejściem zimy. Przyszła zdecydowanie za wcześnie. Ledwo dałam radę przyzwyczaić się do myśli, że jest listopad, trzeba jeść ciepłe posiłki i nosić rękawiczki. Przypuściła atak znienacka, zawalając parapety „białym, iskrzącym puchem”, na chodnikach zostawiając rozmiękłą, czarną breję i sprawiając, że nie da się wyjść z domu bez zakładania kilku warstw ubrań, głównie swetrów.
Więc po In Rainbows słuchanym na okrągło wszędzie, w pracy, w tramwaju (nawet jeśli niektórzy twierdzą, że Yorke brzmi na tej płycie jakby śpiewał o śmierci ukochanego chomika i nawet jeśli trochę się z nimi zgadzam, to i tak uważam, że to najbardziej liryczna płyta Radiohead), przeszłam do Kid A i Amnesiac (tak, wolę Kid A! – o wyższościKid A nad Amnesiac można by było napisać rozprawę), żeby dzisiaj zostać przy Hail to the Thief. W swoim pokoju. Gdzie 2+2=5.