Riverdale 90210

Kto oglądał Beverly Hills, a potem Jezioro Marzeń i Felicity, z łatwością odnajdzie się w świecie Riverdale, serialu dostępnego na Netfliksie, a powstałego na podstawie komiksu o Archibaldzie „Archie” Andrewsie. Mamy tu barwne postaci, nieustanną grę z konwencją serialu inicjacyjnego, smaczki w postaci Luke’a Perry’ego (niezapomniany surfer Dylan z Beverly Hills), wcielającego się w ojca głównego bohatera, a także cały szereg nawiązań do klasyki amerykańskiego kina klasy B i C o problemach nastolatków.

Archetypiczne motywy, tj. miłość pomiędzy przedstawicielami zwaśnionych rodów, uczniowskie śledztwo, opiniotwórcza szkolna gazetka, seksistowska drużyna futbolowa i mroczne sekrety mieszkańców prowincjonalnego miasteczka, idą w parze z równie stereotypowymi postaciami. Wredna suka cheerleaderka; dobra, ale nieco przy kości i zbyt poczciwa, by się w niej zakochać, dziewczyna z sąsiedztwa; fascynująca i niegrzeczna mieszkanka Nowego Jorku, najlepszy przyjaciel gej, kapitan szkolnej drużyny futbolowej nieoczekiwanie okazujący się wrażliwym songwriterem, i wreszcie – przystojny outsider w nasuniętej na oczy czapce i flanelowej koszuli… Cała galeria szkolnych typów, wyjaskrawionych i umalowanych na potrzeby serialowej rzeczywistości tak, żeby każdy z nas miał się z kim utożsamić i komu kibicować.

Zaraz, zaraz. Wszystko super, ale przecież to jest serial dla młodzieży, tu się pije przez słomkę mleczne koktajle – jak to można oglądać, mając lat trzydzieści? I jeszcze żeby tylko oglądać, ale czekać z utęsknieniem na każdy kolejny odcinek, a wymuszone przerwy w dostawie nowych przygód Archiego i spółki przyjmować z żywiołowym i gorącym sprzeciwem oraz dojmującym smutkiem?! Trochę się wstydzę, ale muszę przyznać, że niezwykle trudno jest mi się oprzeć temu rodzajowi guilty pleasure. I co z tego, że wszyscy bohaterowie (nawet szkolne wyrzutki i freaki) wyglądają, jakby zeszli na ziemię wprost z Instagramu, a szesnastolatki pomykają do szkoły w szpilkach, wciętych sukienkach i z pomadką Chanel na ustach – jak to się ogląda! Automatycznie uruchamiają mi się w głowie te wszystkie sobotnie przedpołudnia spędzone przed telewizorem, ta rozkoszna świadomość, że szkoła dopiero za dwa dni, że można sobie pozwolić na trochę rozrywki, żeby w poniedziałek ponabijać się z tego drętwego Dawsona, który chyba nigdy nie czytał Vonneguta ani Sartre’a.

I chociaż od początku wiadomo, kto z kim będzie chodził, i że jeden sezon potrwa dokładnie jeden rok szkolny, a potem będą wakacje, podczas których wydarzy się tyle, że starczyłoby na trzy sezony, ale tego nie zobaczymy, bo serial inicjacyjny rządzi się własnymi prawami – zamiast tego zostaniemy wrzuceni w drugi i trzeci sezon, które będą słabsze i słabsze, aż w końcu będziemy leniwie pochłaniać po dwa odcinki, z nudów przegryzając kanapki i bez zatrzymywania wychodząc na siku, z okrucieństwem nabijając się z aktorów, ale ukradkiem śledząc ich smutne celebryckie losy na Pudelku.

Sezon drugi zapowiedziano już na jesień. Can’t wait!

 

Spotted: MPK (zapętlone)

I on mi wtedy powiedział…, a ja mu na to powiedziałam: „Robert, jakbyś mi powiedział, że mam to zlecić, to ja bym to zleciła”, bo przecież jakby mi powiedział, że mam to zlecić, to ja bym to zleciła… Słuchaj, mama będzie robić bigos i ciasto, a ja chciałam zrobić te ciasteczka, no wiesz, te z migdałami, nie, nie te, te drugie, no te takie maślane… On mi po trzech tygodniach znajomości powiedział, że żona go zdradza – kurwa, po co on mi takie rzeczy mówi? Jakby mnie żona zdradzała, nikomu bym o tym nie powiedział, a już na pewno nie jemu… I wtedy ona mnie wzięła do tablicy, powiedziała: „Co pan tam będzie siedział w tym kącie sali, proszę podejść bliżej”, i kazała mi, wiesz, rozwiązać te zadanie, te, które ja wcześniej robiłem, wiesz, kąt przystający a kąt przyległy… Właśnie wracam, wracam z pracy, tramwajem… halo?, słyszysz mnie?, mówię, że wracam z pracy właśnie… z pracy wracam… z pracy… nie mogłam rozmawiać wtedy, jak dzwoniłaś, jadę tramwajem, bo samochód mam w warsztacie… Tak, już jadę, będę za 10 minut, kupiłam chleb, co zrobimy na obiad? Ja bym może zrobiła tą sałatkę z granatem z Lidla… Właśnie wysiadam, jadę siódemką/ ósemką/ dziewiątką/ stotrzydzieścitrzy, jest straszny tłok, gdzie ci wszyscy ludzie jadą…?

Co tam?

Koleś od egzaminu na prawo jazdy miał wielkie płaskie stopy w skóropodobnych sandałach, rybaczki i zaawansowaną łuszczycę. Już gdy go zobaczyłam na parkingu, jak jadł pączka z Biedronki i oblizywał grube palce całe z lukru, wiedziałam, że nie będzie dobrze. A teraz ciągle spotykam osoby z łuszczycą, za uszami, we włosach, na dłoniach, łokciach – czy to jakiś znak? Przypomniałam sobie koleżankę z liceum, która spędzała zimowe wieczory pod domową lampą kwarcową, twierdząc, że w ten sposób zwalcza łuszczycę. Na zielonej szkole nad morzem z kolan odchodziły jej potem takie brązowe płatki, zostawiając jasnoróżowe ślady. Nie wiem, czy coś mi się dzieje w mózgu, jak ostatnio, kiedy niespodziewanie zapach papierosów stał się taki przyjemny i okazało się, że one naprawdę przynoszą ulgę?

Zastanawialiście się, dlaczego jak ktoś pyta „Co tam?”, nie odpowiada się nigdy niczego prawdziwego, tylko mówi się jakieś bzdury albo próbuje żartować? Zamiast stanąć w prawdzie i powiedzieć na przykład: „Właśnie przeczytałam Wstęp do psychoanalizy Freuda, żeby zrozumieć, co się ze mną dzieje, i naprawdę myślę, że nikt nie zrobił Freudowi większej krzywdy niż Woody Allen w swoich filmach”. Albo: „Mam doła, nie potrafię słuchać nowej muzyki, i zaczyna mi się wydawać, że In Rainbows jest najlepszą płytą w dyskografii Radiohead”.  Albo: „Czuję, że nie mogę ruszyć z miejsca i to jest martwy punkt. Śniła mi się twoja matka, wielka i groźna”. Albo po prostu: „Chcę umrzeć”.

Myślałam, że po trzęsieniu ziemi można już zacząć wcielać w życie te wszystkie rady w stylu „Zaufaj sobie”, „Wybierz drogę najlepszą”, „Słuchaj siebie” itp. Ale nie. Mój świat składa się z maili z „PILNE/WAŻNE” w nagłówkach, podróży tramwajami, spotykania ludzi z łuszczycą i rzadkich chwil ulgi, jakie dają wypalane ukradkiem papierosy.

Takie rzeczy tylko w styczniu

Pora roku sprzyja samobójstwom. Zawsze czułam (oczywiście do pewnego momentu, bo w określonym wieku popełnienie samobójstwa nie jest już możliwe), że gdybym miała to zrobić, nastąpiłoby to właśnie w tym mrocznym okresie tuż po Nowym Roku, kiedy światło dnia ogląda się tylko między 12.00 a 15.00, i to zasadniczo tylko w soboty i niedziele, bo poza tym jest się w pracy. Kiedy skończyły się święta, choinka przysycha w kącie, sypiąc gradem igieł przy każdym ruchu powietrza, wiatr wyje w kominie, a ja leżę na materacu, słuchając Alt-J i zastanawiając się, czym wypełnić pustkę w swoim życiu, ponieważ właśnie odkryłam, że nie pomaga mi nawet kupowanie koronkowej bielizny. Ani nic innego, włączając w to chodzenie na basen, obejrzenie w kinie wszystkich przynajmniej w minimalnym stopniu interesujących premier, czytanie książek, o których aktualnie mówi się w TVP Kultura, oglądanie wybranych seriali HBO całymi sezonami, zakupy, gotowanie, picie sojowej latte z cynamonem ani szereg obsesyjno-kompulsywnych rytuałów, o których nie napiszę, bo mi wstyd.

I jeszcze to nieznośne uczucie, że „z nowym rokiem nowym krokiem”, czy jak to tam leciało… Przychodzi nowe – i co z tego, że cezura jest umowna, skoro jest i upomina się o swoje prawa. Tymczasem tkwię w ogólnej poświątecznej rozjebce, w której do łez doprowadza mnie samo wycie budzika codziennie rano, a jedynym postanowieniem noworocznym, jakie jestem w stanie podjąć, jest przetrwanie tego okresu, zaliczając jak najmniejszą stratę na koncie. Choć koszty i tak – jak zawsze u mnie – będą ogromne.

Mogłabym uciec w pracę, gdyby była tego warta, ale nie jest. Albo napisać jakiś przejmujący tekst o śmierci i pustce w kulturze Zachodu, który odbiłby się szerokim echem i nazbierał sporo lajków. W końcu jak Świetlicki w Zimnych krajach umieścił wiersz zaczynający się od „Styczeń, pora śmierci choinek”, to potem w innym wierszu napisał, że ktoś zostawił mu w knajpie prezencik (anonimowy) – czarny foliowy worek z martwą choinką i kartką o treści: „Styczeń, pora śmierci choinek”. Zastanawiam się, jak było możliwe (jeśli w ogóle było), żeby poezja miała taką moc oddziaływania. Nie, to musiał być żarcik. Chyba że styczeń.

I’m gonna write a memoirs, czyli najlepsze teksty do powtarzania, kiedy masz pustkę w głowie

1. „I’m gonna write a memoirs” – John Malkovich w najlepszej formie, kultowy tekst z „Tajne przez poufne” Coenów. Malkovich, który gra tu zdradzanego męża i właśnie zwolnionego z pracy (zdaje się, że z powodu problemu z alkoholem, ale kto – poza mormonami – nie ma problemu z alkoholem?), podstarzałego pracownika tajnych służb, którego przekonanie o niezwykle istotnej roli, jaką w tych służbach odgrywa, ma się nijak do rzeczywistości. Wspomniane zdanie pada podczas krótkiego rejsu (po tym, jak żona wyrzuciła go z domu i zajęła mu konta, musiał zamieszkać na swojej łodzi), w który Malkovich, czyli filmowy Osbourne Cox, wyrusza ze swoim sparaliżowanym ojcem. Ojciec nie mówi. Mimo to Cox w pewnym momencie – już po tym, jak opowiedział staremu, dlaczego dzisiejsze służby nie są takie jak kiedyś – patrząc z zadumą w dal oceanu, składa wstrząsającą deklarację: „I’m gonna write a memoirs”. Jest to wspaniała scena. A tekst do wykorzystania w dowolnym momencie, w którym uznasz, że przegrałeś swoje życie i postanowisz to sobie zracjonalizować.

2. „Będzie dobrze. Albo niedobrze” – podobno autorem tych słów jest Bogusław Linda, który wypowiedział je podczas nagrywania ze Świetlikami pierwszej wspólnej płyty, czyli „Las putas melancólicas”, ale zdaje mi się, że równie dobrze mogą należeć do Świetlickiego. W każdym razie – jest w nich zawarta głęboka mądrość życiowa, o której moja polonistka w liceum mówiła, że jest wartością najwyższą. Także ten. No i tekst pasuje na każdą okazję, a do tego krzepi.

3. „I’m bigger than ever. You fuckers. I’m back!” – jeszcze raz „Tajne przez poufne” i jeszcze raz John Malkovich, tym razem podczas ćwiczeń na stepperze, do rytmu dyktowanego przez głos z kasety wideo. Zresztą, co tam będę pisać, to trzeba zobaczyć!

4. „Is it your theory? Yes, it’s fucking clear!” – pamiętacie „Trainspotting”? Jak ktoś nie pamięta, to znaczy, że jest za młody, żeby czytać tego bloga. Nie wiem, jaki inny film mógł mieć tak formotwórczy potencjał, jeśli chodzi o głowy ludzi, którzy obejrzeli go w wieku kilkunastu lat. Oczywiście przechodziłam etap, kiedy chciałam mieć motto z filmu (czyli słynne „Choose life”), a najlepiej cały otwierający monolog, wypisany szarą farbą na ścianie pokoju, ale po latach częściej niż do tego manifestu wracam do rozmowy Spuda i Sick Boya. Brzmiała jakoś tak: „Starzejemy się i to jest chujowe”. – „I to jest ta cała twoja teoria?”. – „Tak, jest zajebiście prosta!”.

5. „Nienawidzę cię, gdyż jesteś prosty, płytki, nie interesujesz się rzeczami, którymi ja się interesuję, kulturą, sztuką, czasopismami” – lecę na wolnym, więc cytat może być niedokładny. Źródło chyba łatwo rozpoznawalne: Magda z „Wojny polsko-ruskiej…” na spidzie do Silnego, w filmie scena na plaży. Czy potrzeba komentarza? Ile razy chciałam powiedzieć to komuś w oczy podczas rozmowy? Niestety, nie wszyscy kupują ten rodzaj poczucia humoru, więc zalecam jednak pewną ostrożność. Chyba że na Facebooku. Facebook wchłania wszystko.

6. „Hasło jest, kurwa, inne”– kolejna kapitalna scena z „Wojny polsko-ruskiej…”, która jest zresztą cała zrobiona z takich tekstów. Można by się chyba w ten sposób porozumiewać. To zdanie pada, kiedy jak zwykle naspidowany Silny z jakimś swoim kolegą zabierają pracownicy McDonalda krótkofalówki i zaczynają się nimi bawić w odbiór, podawanie haseł itd. W pewnym momencie Silny mówi jednak „Hasło nieprawidłowe, powtarzam, hasło nieprawidłowe”. Wtedy zaczyna się robić nieciekawie. „Jak to nieprawidłowe, jak to, kurwa, nieprawidłowe?! A jakie jest hasło?!” – wydziera się kolega. „Hasło jest, kurwa, inne” – konstatuje Silny. Po czym zaczynają się napierdalać.

7. „Był to człowiek powszechnie nazywany warzywem” – teraz proszę o szybką odpowiedź na pytanie, o ilu swoich znajomych możesz tak powiedzieć? No właśnie. Masowość i uniwersalność zjawiska przemawiają za wysoką frekwencją tego zwrotu, który – jeśli jeszcze tak się nie stało – powinien na stałe zagościć w twoim słowniku. Autorem jest Jakub Żulczyk, który chyba kiedyś w jakimś felietonie określił tak sam siebie. Może to też być wariacja jego słów, bo cytuję z pamięci.

8. „Za chwilę się znowu pojawi ta pierdolnięta husaria” – pasuje do dowolnych okoliczności życia politycznego, szczególnie do okresu kampanii wyborczej, a jak wiadomo u nas kampania trwa cały czas i „wszystko jest polityczne”. Husaria pojawia się regularnie.

9. „Post i modlitwa” – idealna odpowiedź na kurtuazyjne pytanka w stylu: „Co robisz, że tak młodo wyglądasz?” albo „Strasznie dawno cię nie było, nigdzie”. Autorem tych słów jest Grzegorz Dyduch, choć szczerze mówiąc zastanawiam się, czy nie jest to jego kreatywna odpowiedź na „post i rozpustę” Świetlickiego ze „Sromoty”. Albo na odwrót.

10. „I wizawi” – z życia wzięte, i to żywcem. Otóż kiedyś do radia zadzwoniła pani, żeby skomplementować prowadzącą audycję. Powiedziała jej, że taka inteligentna, zabawna i och ach. Na co prowadząca: „Och, dziękuję pani bardzo. I wizawi”. Wbrew pozorom jestem pełna wyrozumiałości dla osób, którym zawsze myliły się ze sobą wszystkie łacińskie paremie, bo sama do nich należę. Ostatecznie, czy różnica między „vis a vis” i „vice versa” z perspektywy wszechświata ma jakiekolwiek znaczenie?

Tyle na dziś. Listę można by oczywiście rozbudowywać w nieskończoność – ale po co? Houk!

Są zgliszcza. Rumowisko jest

Z porannej wyprawy na basen pamiętam głównie mężczyzn po sześćdziesiątce, którzy o tej porze wychodzą z domów. Normalnie są niewidzialni, wszyscy w tych samych kamizelkach moro z dużą ilością kieszeni wypchanych masą niezbędnych rzeczy, takich jak klucze, szmaciane chustki do nosa, karty wędkarskie i ostatnie odcinki emerytury. W niedzielę przed dziewiątą rano da się ich jednak dostrzec. Patrzę i myślę, że to ja jestem teraz niewidzialna. To wszystko dzieje się poza mną. Jadę tramwajem i patrzę przez szybę. Są zgliszcza. Rumowisko jest.

Lato w mieście jest już taką oczywistością, że nie wyobrażam sobie, że mogłabym wyjechać gdzieś, gdzie w powietrzu jest nie tylko asfalt, rozbić namiot, wejść do zimnego jeziora, a wieczorem siedzieć przy ognisku, pijąc gorący kubek Knorra. Teraz możliwe jest tylko miasto, upał, śmierdzące autobusy, kawałeczki styropianu z niezliczonych budów przywiewane wiatrem, duchota, wszechobecny zapach ludzkiego potu, zwietrzałych dezodorantów i przypalanego na grillu mięsa.

A po południu, kiedy jadę do kina (sama, poszłam do kina sama) i spotykam tego miłego chłopaka z rannego autobusu, który zawsze poprawiał mi humor, gdy biegł przez skrzyżowanie, a ja obstawiałam, czy zdąży, i zawsze mu się udawało (dopóki nie przestał jeździć tym autobusem). (Zawsze chciałam napisać mu coś miłego na MPK Spotted, ale przecież jestem na to zbyt ironiczna, zbyt zamknięta, zbyt ponad to, dlatego nigdy tego nie zrobiłam). Więc kiedy go spotykam, w niedzielę, w tramwaju, na zupełnie nie tym przystanku, z rodziną (z rodziną!), i jest tak samo miły jak zawsze, albo nawet bardziej, to myślę, że w moim mózgu jest jakieś uszkodzenie, jakaś nieodpowiednia zapadka prowadząca wprost w ślepą uliczkę banału pt. „dlaczego nie mogę być jak inni?”. Chociaż wiem, że to złudzenie i że jestem jak inni. Nikt na mnie nie patrzy. Jadę, wracam, patrzę przez szybę.

Potrzebuję metadonu

Pamiętacie Christiane F.? Najsłynniejszą narkomankę wszech czasów? W późnej podstawówce wszystkie chciałyśmy być jak ona – trzynastoletnie, uzależnione od heroiny i odpływające w inny świat na koncercie Davida Bowiego w Berlinie, gdy śpiewał „It’s too late”. Książka My, dzieci z dworca zoo wywarła na mnie wówczas wrażenie tak ogromne, jak tylko tego typu literatura może wywrzeć na wrażliwej nastolatce w okresie buntu przeciwko wszelkiej opresji, głównie szkolnej. I zdaje się, że nie byłam jedyna. W bibliotece na książkę były zapisy (ten odwrócony napis „trucizna” na okładce!). Jedna moja koleżanka z osiedla to nawet marzyła, żeby dostać Dzieci… na Gwiazdkę (oczywiście, byli i tacy, którzy gardzili Christiane, bo dawała w kanał).

Dlaczego o tym wspominam? Otóż, jeśli ktoś jeszcze nie wie – Christiane F. żyje. I ma się całkiem nieźle. Wydała nawet ostatnio książkę pt. Życie mimo wszystko, z okładką nawiązującą do słynnego wydania Dzieci…, tyle że tym razem jest na niej twarz samej bohaterki. Trzeba przyznać, że jak na lata brania heroiny, metadonu, opiatów i nadużywania alkoholu wygląda zaskakująco dobrze.

Nie zawodzi już tytuł pierwszego rozdziału – Kurewskie życie, w którym Christiane F. stwierdza: „Moja wątroba już nigdy nie będzie działała normalnie. Jest do luftu” (Kto to tłumaczył? Osiemdziesięciolatek?!). Dalej jest tylko lepiej. Książka jest absolutnie bezpretensjonalna, autoerotyczna i urocza. „Uwielbiano mnie w Stanach Zjednoczonych, to było genialne”, pisze Christiane, wspominając swoje tourneé po USA po premierze filmu nakręconego na podstawie Dzieci…. Dostało się nawet Bowiemu, którego Christiane miała okazję poznać: „Z wiekiem doszłam do przekonania, że jego muzyka się zdemaskowała, że jest to elektromainstream! Dziś uważam go za finansowego geniusza, który doskonale opanował zasady biznesu. Posiada wiele firm niemających nic wspólnego z muzyką i jest jednym z najbogatszych artystów planety. Ale uważam, że artystycznie jest średnio uzdolniony. Jest swoim własnym produktem marketingowym, tworzy melodie dla mas. Gdy zdałam sobie z tego sprawę, przeżyłam wstrząs […]. Moja największe uczucie umarło”.

Christiane jako autorka jest egzaltowana, irytująca i dziecinna, co chwilę balansuje na krawędzi banału, ale książkę czyta się jednym tchem. Narkomanka, która zarobiła mnóstwo pieniędzy na reportażu opisującym jej historię, przez resztę życia zajmowała się głównie ich wydawaniem i dalszym ćpaniem. Siedziała w więzieniu, wyjechała na kilka lat do Grecji, przeszła milion odwyków, leczyła się metadonem, urodziła dziecko, ale i tak zawsze kończyło się na tym, że wracała do heroiny.

Jej świat składa się wyłącznie ze skrajnych emocji – coś jest „superżenujące” albo „supercool” (dalsze dowody uznania dla tłumacza), jest chaotyczny i bezsensowny, pełen rozbrajających stwierdzeń w stylu: „Jestem, jaka jestem, ale na pewno nigdy nie byłam zaborcza” czy „Jednak jestem w stanie ocenić, do czego mam talent, a do czego nie. Po trzech tygodniach powiedziałam: basta, nic z tego nie będzie!” (ukłony, brawa). Moje ulubione: „Być może alkohol to powolny sposób zabijania siebie, jest to nawet pewne”. I tak dalej.

Być może ta książka to tylko sprytna próba ponownego zarobienia na micie „najsłynniejszej ćpunki świata”, ale nawet jeśli tak, to łykam to jak pelikan i nadal podziwiam Christiane. Za wolę życia mimo wszystko.

A ponieważ ostatnio uzależniłam się od leków przeciwbólowych i, jak wyczytałam w internecie, prawdopodobnie mam symptomy raka mózgu – przydałby się jakiś metadon.

Moje życie to zdrapka

Jak kupuję gazetę w kiosku, w którym pracuje miły, choć dziwny pan o bordowych włosach, i pani przede mną prosi o zdrapkę za złotówkę, zawsze mam wrażenie, jakbym na chwilę trafiła do innego świata.Tego, w którym odróżniam Radio Złote Przeboje od Zet Gold, a do „Pani Domu” albo „Chwili dla Ciebie” kupuję sobie kartonik ze zdrapką, bo mogę wygrać puszkę po kawie Jacobs. W zasadzie może ten świat różni się od mojego tylko rekwizytami i stopniem nadęcia, bo w końcu jakie znaczenie w ostatecznym rozrachunku ma to, czy wolisz Open’era od Roda Stewarta w Rybniku (swoją drogą – czy ktoś wie, o co chodzi z tym Rybnikiem?! Miasto znowu jest oklejone wielkimi billboardami z zaproszeniem na koncert 30 Seconds to Mars i hasłem „Rybnik – miasto z ikrą”. Mam podejrzenie, że jest to jakiś upiorny żart albo zemsta speca od promocji, wyrzuconego z korpo za przesadnie przaśne pomysły, który w końcu znalazł w Rybniku spokojną przystań). Tymczasem zastanawiam się, czy to możliwe, żeby w poezji Agnieszki Wolny-Hamkało denerwowała mnie niesamodzielność podmiotu, który potrzebuje mężczyzny, żeby się w stosunku do niego określać? Bez sensu. A mięśniaki na basenie mówią do siebie: „Niezła była ta panna” i „Trzeba przewietrzyć podwozie”.

Rozprasza mnie bardzo dużo rzeczy. HWDP na zawsze.

Wypełnić lukę

Po raz kolejny robię podejście do konspektu doktoratu i łapię się na tym, że znowu ktoś każe mi wypełniać lukę moim oryginalnym wkładem. Podczas gdy chciałabym tylko leżeć i patrzeć w sufit, słuchając Low, na przemian z Bohren und Der Club of Gore. Tymczasem czwarta herbata z earl greyem i brawurowo jadący po bandzie Markowski w „Tygodniku Powszechnym”: „Filozofia pozostawiona zawodowym filozofom staje się – już się stała – nikogo nie interesującym, anachronicznym zajęciem, uprawianym w akademickich rezerwatach nie po to, by coś ważnego powiedzieć o świecie, lecz po to, by garstce apatycznych umysłów zapewnić instytucjonalną ochronę za pomocą pustych rytuałów”. Przypomina mi to ten zabawny i ironiczny tekst Rorty’ego (na którego zresztą Markowski, pisząc w „Tygodniku” o Sloterdijku, się powołuje), poświęcony teorii literatury: „To bez wątpienia dobrze, jeśli literaturoznawca wie coś na temat filozofii. Równie wskazane jest jednak posiadanie wiedzy z wielu innych dziedzin: antropologii, psychoanalizy czy religii. Byłoby idealnie, gdyby studenci poznawali różne gatunki literackie. Powinni także znać dobrze kilka języków obcych. Wiele korzyści przyniosłaby im z pewnością wiedza z zakresu historii politycznej i społecznej, a także dobra orientacja w problemach polityki bieżącej. Nie mogą jednak zajmować się wszystkim. Zdecydowaną większość najlepszych analiz krytycznoliterackich piszą autorzy monojęzyczni, ludzie, którzy czytają mnóstwo powieści, ale nie znają się na poezji, nie interesują się polityką, są filozoficznymi analfabetami albo mają nikłe pojęcie na temat wydarzeń historycznych”. Czyżby więc mój – już prawie zarzucony – pomysł na tekst o „intuicyjnym” czytaniu Rudnickiego miał jednak jakiś sens? Nie wiem, może to trzeba być Markowskim, żeby wybronić pisanie o literaturze niepodparte żadną teorią. A przedtem jeszcze nie zwątpić, że historia literatury istnieje.