Młody ziemniak zawiera dużo wody i ma konsystencję kleistą. Oblepia wszystko: łyżkę, garnek, mikser, zlew i kibel, do którego go wyrzucasz. Jeśli wcześniej dodasz mleka, masła i odrobinę świeżej bazylii (dla koloru), otrzymasz perfekcyjnie kleistą breję w kolorze szaro-śmietankowym z zielonymi kropkami, cudownie bezsmakową jak kisiel, który dawali w przedszkolu w latach 80.
2.
Dlaczego starzy ludzie, wychodząc z domu w największy upał, w samo upiorne południe, są ubrani od stóp do głów na czarno – i do tego w kilka warstw? Koszula, sweter, marynarka. Sukienka, wełniane rajstopy, sweter. Czego się boją? Że w trakcie wędrówki do spożywczaka nadejdzie wieczna zima? Że słońce poparzy starczą, cienką jak kalka kreślarska skórę?
3.
Maj miesiącem Young Fathers. Słucham na okrągło Cocoa Sugar plus od czasu do czasu Dead, na przemian z White Men Are Black Men Too. Singiel In My View do zarzygania. Aż się boję jechać na Open’era, bo nie grają na głównej, tylko w namiocie. No i jak mogłam przegapić ich na Offie?
4.
Jak nie popaść w sentymentalizm, wracając latem do rodzinnego miasta? Proste. Wziąć udział w dorocznym biegu i przebiec w 40-stopniowym upale trasę przemierzaną setki tysięcy razy (szkoła – dom – Rogi – rynek – PKS). Zdać sobie sprawę, że ten prostokąt ulic – pozbawionych jakichkolwiek wyróżników – wyznaczał granice dostępnego świata. Domki, bloki, szkoła, PZGS, garaże, kościół, targ, stacja kolejowa.
5.
Masłowska wraca w świetnej formie i robi z językiem takie rzeczy, że serce boli z zazdrości, a ze śmiechu z oczu lecą łzy – choć fanom złego polskiego hip-hopu śpiewanego grubym głosem chyba się nie spodoba… „Dużo chodziłam do Maca i na Dworzec PKP” – mówiła w wywiadzie dla „WO”. To słychać!
[…] dźwięk jeżdżenia windy
zbudził go i uczucie otwartego okna, choć kołdra mokra
od potu, sucha morda, napoi wyskokowych posmak, to znak,
że trochę wczoraj pogrzał. Miał powód. Dochodzi dziesiąta.
Widząc to, wstał. Wątpił, że zdąży, na szybkości się wykąpał;
wyglądał jak z gardła psu, ale chuj, się ogolił, ubrał spodnie,
kurtkę, co mu kumpel niedawno obstawił, chociaż może
z powodu, że kradziona, się zbrylała wata w środku, dobra
marka, ale karma trochę zła, bo śmierdziała też jak zmokła,
jakąś psem czy owcą, teraz także wyczuł jakąś nutę słodką,
dezodorant młodszej siostry, po brutalnym śledztwie odkrył,
że se w niej chodziła palić fajki na balkonie, serio? sory […]”
6.
W poszukiwaniu nowych doznań: joga w wodzie. Pani w pomarańczowym bikini, która „nie będzie słuchać wrzasków dzieci podczas ćwiczeń”, ratownik ciskający z wściekłością na podłogę piankowe krokodyle i skonsternowana prowadząca próbująca się przebić ze swoim „oddychasz spokojnie, równo, twoja ręka staje się ciężka, coraz cięższa…”.
7.
Nowe opowiadania Tokarczuk czyta się z ulgą. Tak jak Radiohead po udziwnionej i silącej się na epokowość King of Limbs, na Moon Shaped Pool wrócili do tego, co wychodzi im najlepiej, czyli melancholijnych piosenek o trudnych emocjach – tak Opowiadania bizarne to powrót Tokarczuk, jaką znaliśmy przed politycznie zaangażowanym Prowadź swój pług przez kości umarłych i monumentalnymi Księgami Jakubowymi (zwanymi też „książką o moim wielkim researchu”). Tu jest lekko, ciekawie, trochę mistycznie i chwilami dziwacznie – ale przecież taką Tokarczuk lubimy. OK, OK, w każdym razie (tylko nikomu nie mówcie) – ja wolę.
8.
„A miałeś tak, że jak chodziłeś na cmentarz jako dziecko, to biegałeś między grobami, wyszukując te, gdzie był pochowany ktoś o takim samym imieniu i wtedy krzyczałeś: to ja, ja umarłem!, z triumfem i satysfakcją?”.
Dziś o wywiadzie-rzece Rafała Księżyka z Marcinem Świetlickim. Ta książka jest jak koncert Radiohead z ostatniej, przekrojowej trasy: grają po kilka kawałków z każdej płyty, ale żadnej w całości, co jest strasznie wkurwiające; mimo to przy Karma Police na bis wszyscy i tak drzemy ryje i płaczemy ze wzruszenia.
Konsekwencja
Drobna zmiana to jest książka o strasznej samotności. O takiej samotności, która wynika z tego, że jak człowiek jest konsekwentny, jak dokonuje wyrazistych wyborów, to zostaje sam. W tej chwili jestem sam z tymi swoimi wierszami, piosenkami, z tym, co ze swoim życiem zrobiłem. Nie czuję, żeby ktoś mnie wspierał, szedł obok mnie […]. Ci, z którymi w życiu coś tam robiłem, porobili ze mną i wycofali się na swoje bezpieczne pozycje albo przegięli, oszaleli albo umarli. Uczniów żadnych nie wychowałem, bo nie wychowałem. Wszystko się spolaryzowało, poodcinało. O ile wcześniej jeszcze miałem z kim podzielić się różnymi swoimi wątpliwościami i spostrzeżeniami, o tyle teraz nikogo to nie obchodzi. Boją się moich spostrzeżeń i nie chcą słyszeć tego, co mówię. Wyspa umacnia się w swojej wyspowości.
Czytałam tę książkę kilka miesięcy – nie dlatego, że mnie nudziła, ale przez różne życiowe zawirowania. Przez ten czas wydarzyło się tyle, że mam wrażenie, że kiedy zaczynałam, byłam zupełnie inną osobą niż teraz, kiedy kończę. Ten fragment pochodzi z jednej z ostatnich stron tego ponad 600-stronicowego tomu. Zatrzymałam się przy nim, bo bije z niego autentyczny smutek zmęczonego życiem bohatera (nie tylko) naszej młodości.
Wzmianka o samotności przypomniała mi z automatu inny tekst o tym, że
Idę własną drogą, prócz cienia nie ma ze mną nikogo.
Jest w tym jakiś rodzaj gorzkiej satysfakcji; być może nawet poczucie wyższości, ale chyba przede wszystkim rozczarowanie. Jakie by nie były nasze wybory, nadchodzi moment, w którym zostajemy z nimi sami – i to boli niemal jak strata najlepszego przyjaciela w podstawówce.
Autoironia
Autoironia śmieje się ze mnie, a ja się śmieję z niej. Jestem szczęśliwy, bo wiem, czego chcę
śpiewał młody Maleńczuk, o którym zresztą sporo tutaj przeczytamy (głównie gorzkich) uwag. Figura ironii i autoironii jest natomiast niezbędna, żeby zrozumieć twórczość Świetlickiego. I – chociaż to banał – wciąż chyba za mało się o tym mówi i wynikają z tego różne nieporozumienia.
W tym momencie dziejów naszych ludzie kompletnie nie rozumieją żartów. Inny jest rodzaj żartów. Teraz, jak się zażartuje, trzeba umieścić odpowiedni emotikon, bo inaczej ludzie nie zrozumieją. Przerażające […]. Całkiem niedawno jeden pan robił ze mną wywiad do internetu. Dostał różne zarzuty co do moich wypowiedzi i tłumaczył: „On to mówił ironicznie”. Odpowiadali: „Trzeba było jakoś zaznaczyć, że on to mówi ironicznie”. Nie ma mistrzów ironii w tej chwili, nie ma ludzi, którzy żartują w sposób wyrafinowany. Młodzież już nie kuma takich rzeczy. Nie wiem, kto im to zrobił. Może to ze złych lektur […]. Poczucia humoru nie można nauczyć, trzeba po prostu jak największą liczbę ludzi, którzy wpływają na świat dowcipem, pokazywać światu. Zostanę jako taki dinozaur, który żartuje i ironizuje. Trudno. Nie mam zamiaru z tego rezygnować.
Tę zmianę już nieraz boleśnie odczułam na swojej skórze i wydaje mi się, że dotyczy nie tylko młodzieży, ale także części mojego pokolenia. Był chyba nawet jakiś czas temu taki trend na Facebooku, żeby nieironicznie pisać o swoich uczuciach, lękach i porażkach. Oczywiście, autoironia w nadmiarze może być szkodliwa, ale to w końcu jeden ze sposobów, żeby zdystansować się do swojego ego. Może wyjdę na dinozaura, ale dla mnie publiczne epatowanie emocjami jest jednak cokolwiek nieeleganckie, a ironia pozwala utrzymać je w ryzach.
Szacunek
Znam dobrze dorobek Świetlickiego i śledzę na bieżąco jego poczynania, mimo to podczas lektury Autobiografii nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że umknęła mi przynajmniej połowa jego artystycznych projektów. Innymi słowy – ilość składów, z którymi wystąpił, piosenek, które napisał, obrazków, które narysował i ludzi, których poznał i z którymi „coś tam porobił”, jest nie do ogarnięcia. A jeśli dodamy do tego jeszcze intensywne życie towarzyskie i związkowe, wyłania się obraz poety-tytana… i jednocześnie dobry przykład na to, że najbardziej twórcze są kolaboracje z innymi. Przy okazji wielki szacunek dla Księżyka, który doskonale się do tego wywiadu przygotował i – choć w jego pytaniach o wiersze czuć pewien dystans do poetyckiej materii – naprawdę świetnie go poprowadził. Ta książka to prawdziwa perła. Brać i czytać!
Święta, noworoczny dół, kilka dni gorączki i ze zdumieniem orientujesz się, że nowa płyta The xx to jakaś dyskoteka (jakkolwiek oceniona przez Chacińskiego na 8/10), a Natalia Fiedorczuk odebrała Paszport Polityki w kategorii literatura za Jak pokochać centra handlowe.
„Powieść autorki jest zapisem doświadczenia współczesnego pokolenia prekariatu oraz próbą analizy autentycznej kondycji dzisiejszej Polski”
– napisali na kulturaonline.pl. Wspaniałe zdanie, z tych kompletnie pustych treściowo, ale dających wrażenie t r a f n e j d i a g n o z y. Zwracam uwagę na słowa klucze: „powieść” (w rzeczywistości co najwyżej fabularyzowany dziennik), „prekariat” (bo umowa o dzieło), „kondycja dzisiejszej Polski” (bo czemu nie). O książce chciałam napisać już wcześniej, ale stwierdziłam, że odpuszczę, bo sama matką nie jestem, nie znam się, i w końcu – po co się przejeżdżać po żonie Maćka Cieślaka z mojej (tyleż ukochanej, co nieistniejącej) Ścianki. Ale skoro mamy już nagrody, laudacje, okładki „Wysokich Obcasów” i cały ten entourage, to… w zasadzie nie widzę powodu, żeby odpuszczać.
„Ta świetnie napisana książka staje się z jednej strony bezlitosnym obrazem macierzyństwa w dzisiejszej Polsce (nie tylko doświadczenia matki, ale i ojca), a z drugiej – zapisem rozpadu, nieradzenia sobie z życiem”
– pisała w „Polityce” Justyna Sobolewska. Znowu „dzisiejsza Polska” i „bezlitosny obraz macierzyństwa”. Poza tą, zresztą śmiesznie krótką, notką, recenzji książki Fiedorczuk w sieci raczej brak. I nie zmieniło się to wcale po przyznaniu Paszportu. Kilka wpisów na blogach książkowych, jeden (interwencyjny!) tekst w Kulturze Liberalnej, do tego – krótkie omówienie książki na zapytajpolozna.blog.pl. Wygląda więc na to, że współczesne pokolenie prekariatu nie jest specjalnie zainteresowane przerabianiem poporodowej traumy Fiedorczuk.
O czym jest Jak pokochać centra handlowe? Najchętniej napisałabym, że o piekle macierzyństwa. Sama Fiedorczuk w wywiadach mówiła, że na książkę składają się opisy doświadczeń nie tylko jej własnych, ale wielu kobiet, bo „gdybym ja to wszystko przeżyła, to chyba bym umarła”. W istocie, brak tu jasnych stron posiadania dziecka; jest wyłącznie depresja, utrata wolności, bezradność, wściekłość, smutek, osamotnienie, przytłoczenie obrazem idealnej Matki Polki itp. Czy tylko mi się wydaje, czy jednak macierzyństwo i posiadanie dzieci to sprawa nieco bardziej wielowymiarowa? Nie rozumiem, dlaczego Fiedorczuk – jeśli chciała aspirować do roli autorki prozy, a nie reportażu uczestniczącego (a to deklaruje w posłowiu do swojej książki, o którym za chwilę) – nie poprzestała na opisie własnego doświadczenia, które z pewnością tak jednoznacznie negatywne nie było? Myślę, że wówczas miałabym dla niej więcej empatii; tymczasem jednak traktuję jej książkę jak publicystykę, a ta z założenia nie wywołuje współczucia, lecz sprzeciw.
Jedyne, w czym widzę wartość tej książki, to autoterapia. Co do tego nie będę się spierać; być może Fiedorczuk tego właśnie potrzebowała. Tutaj należałoby jednak zapytać dziennikarzy i kapitułę Paszportów, po co robią z niej ambasadorkę wszystkich matek w Polsce? Po co piszą, że to pierwszy i tak ważny głos w dyskusji o „odkłamanym” obliczu macierzyństwa? Szczerze mówiąc, odkąd w miarę świadomie śledzę mainstreamowe polskie media (czyli przynajmniej od kilku lat), nieustannie czytam o odkłamywaniu macierzyństwa. Np. „Wysokie Obcasy” od zawsze piszą, że zostając matką, tracisz podmiotowość i znikasz jako osoba, stajesz się „cycem” i sprzątaczką, a Twoim jedynym marzeniem jest w spokoju wieczorem pomalować paznokcie, nawet jeśli wcześniej miałaś j a k i e ś a m b i c j e. Dla odmiany chętnie przeczytałabym coś innego albo chociaż odrobinę bardziej wyważonego.
„Książki można analizować w oderwaniu od rzeczywistości, w której powstają. W oderwaniu od państwa, w którym zostały napisane. Oderwaniu od dominującej religii w tym państwie, poziomu konserwatywnie myślących obywateli tego państwa i presji, którą funkcjonowanie wśród nich wywiera na autora. Ale można też wziąć to wszystko pod uwagę i zacząć opis wrażeń po Jak pokochać centra handlowe Natalii Fiedorczuk od… podziwu”
– czytamy z kolei na niska-kultura.blog.pl. Cóż, jak by to powiedzieć? Naprawdę nie wiem, gdzie u Fiedorczuk autor bloga zobaczył presję wywieraną przez dominującą religię w państwie. Może się nie znam na macierzyństwie, ale na depresji trochę tak – i naprawdę nie ma ona nic wspólnego z „tym państwem”, „dzisiejszą Polską”, „tym rządem”, a nawet „zagrożoną demokracją”. Nigdy nie zrozumiem tej dziennikarskiej maniery tłumaczenia każdego zjawiska bieżącą sytuacją polityczną, polską mentalnością albo – najgorzej – zaściankiem.
Na koniec ostatnia uwaga. Fiedorczuk strzeliła sobie w stopę, dodając do książki posłowie, w którym tłumaczy się z tego, dlaczego ją napisała. Stwierdza w nim, że „książka znajduje się na granicy reportażu i prozy […], jednak historia w niej zawarta nie jest moim świadectwem choroby”. Sugeruje też, że opisuje „spychane na margines” doświadczenia wielu innych matek, przytacza statystyki występowania depresji poporodowej i wspomina o „uświęconej tradycji” macierzyństwa w naszym kraju. Sama więc umieszcza się w kontekście, który nakazuje odczytywać jej książkę jako literaturę interwencyjną. W pewnym sensie więc pozwala mediom na wykorzystywanie swojej historii w bieżących rozgrywkach politycznych, tylko czy o to chodziło? No i wciąż nie tłumaczy to przyznania jej nagrody w – było nie było – kategorii „literatura”.
PS No dobra, to jest całkiem ładne (a Chaciński twierdzi, że Romy Croft śpiewa tu jak Beth Gibbons):
„Pisanie jest po prostu częścią mnie. I nie ma tu znaczenia, czy robię to na blogu, czy w książce […]. To oczywiście miłe jest móc zarabiać na pisaniu, ale pisałbym nawet wtedy, gdybym nie miał z tego ani grosza. Pisałbym, gdybym miał dziesięć razy mniej czytelników. Sto razy mniej czytelników. Pisałbym nawet na opakowaniu proszku do prania, jeśli nie miałbym innej możliwości” – deklaruje Piotr C., autor bloga „Pokolenie Ikea” i trzech książek. Ostatnio wydał Brud, który z wrodzonego altruizmu kupiłam i nawet przeczytałam, żebyście Wy już nie musieli.
Książka jest wysoko na liście bestsellerów Empiku, co by wskazywało na to, że nie byłam jedyna. Jednak o ile teksty z bloga – w mniejszej dawce, jako lektura dla odprężenia, kiedy wieczorem nie masz już siły na nic poza odmóżdżającym przeglądaniem Internetu – dają się czytać, o tyle 250-stronicowa książka już taka strawna nie jest. W zasadzie w ogóle nie jest strawna.
Przytoczona wyżej deklaracja autora wcale mnie nie zdziwiła, brzmi bowiem jak wyznanie rasowego grafomana. „Zawsze chciałem pisać, ale rodzice wysłali mnie na prawo”. Więc je skończyłem, ale wrodzony talent nie pozwolił o sobie zapomnieć… Piotr C. pisze jakby od niechcenia, nie przejmuje się specjalnie ani formą (w wielu przypadkach np. w ramach jednej opowiadanej historii miesza różne czasy, przez co naprawdę fatalnie się to czyta), ani treścią (książka składa się z wielu uroczych opowieści o kobietach i mężczyznach, w znakomitej większości pozbawionych puent, za to hojnie okraszonych scenami seksu i wciągania kokainy). Przy tym wydaje mu się, że jest szalenie odkrywczy i zabawny, a złote myśli, których nie powstydziłby się sam Coelho (a może i Anthony de Mello), wkłada w usta swoich bohaterów. I tak np. Relu (główny bohater i narrator) mówi: „Nie jestem fanem żadnych religii. Wszyscy się wkurzają na ISIS na Bliskim Wschodzie, a czym to się różni od hiszpańskiej inkwizycji?”; Julka (typ dziuni z TVN-u, która okazuje się jednak później inteligentna i głęboka) ustawia sobie na firmowym czacie opis: „Boli mnie gardło, chyba obtarłam”; a później stwierdza: „Każdy, jak po nim poskrobiesz, kryje jakiś brud”; Viola, klientka adwokata Relego i rozwódka in spe, już na pierwszym spotkaniu raczy go niedawno nabytą mądrością życiową: „Znasz to powiedzenie, że z mężem jest jak z naleśnikiem? Pierwszego trzeba wypierdolić”.
I tak przez ponad 200 stron: bon mot goni bon mot, dowcipasy sypią się jak z rękawa, a autor nas nie oszczędza, dzieląc się przy każdej okazji swoimi słusznymi poglądami na wszystko: „Jedyne, co dobrego dały Polsce rządy Platformy Obywatelskiej, to autostrada A0 i A1”. I może bym się nawet nie czepiała, gdyby to miała być po prostu lektura do kanapki na przerwie w pracy. Ale po co ten mentorski ton? To „a teraz Wam powiem, jakie n a p r a w d ę jest życie”, po co te wszystkie irytujące uogólnienia, nieśmieszne żarty na temat damskich tyłków, męskich koczków i sojowej latte? To już było…
Mam problem z tą książką, bo jest sprzedawana jako coś w stylu pokoleniowego manifestu (trzeciego z kolei), a nie odnajduję w niej ani swoich problemów, ani żadnej z osób, które znam. Więc albo jest to manifest pokolenia pracującego w TVN-ie bądź w warszawskim Mordorze i bujającego się po stołecznych knajpach, albo ja jestem tak oderwana od rzeczywistości, że nie łapię tego, co bez trudu dostrzega prawie 300 tys. fanów „Pokolenia Ikea” na Facebooku. „Miłości nie ma, są tylko złudzenia” – ogłasza tam m.in. Piotr C.
Ludzie, naprawdę chce Wam się słuchać takich czerstwych tekstów?
„Jaś Kapela to lewicowy poeta, który popularność zbudował nie dzięki twórczości, lecz pomimo niej, bo znacznie bardziej woli poetykę skandalu. Czy kiedyś dorośnie i stanie się Janem?” – czytamy w tekście Jakuba Kowalskiego zamieszczonym w sobotnim „Plusie Minusie” (całość dostępna tutaj). Dalej jest jeszcze lepiej, a w tekście piętrzą się protekcjonalne stwierdzenia w stylu „Trudno to wszystko zrozumieć również rodzonej matce – Teresie Kapeli” [o udziale Jasia w marszu szmat] czy „Krzysztof Masłoń, recenzujący książki dla Plusa Minusa, mówi, że słyszał o [Kapeli] rzeczy jak najgorsze”. Jakie to rzeczy, autor artykułu niestety nie zdradza.
Zwróciłam uwagę na tekst Kowalskiego, spodziewając się, że dostanę lekko żartobliwą (tytuł: „Skandaliki Jasia Kapeli”) analizę obecności i sposobów funkcjonowania Jasia Kapeli w mediach w ostatnim czasie (obecności, której zresztą sama specjalnie nie śledzę, ponieważ estetyka „pornografii wewnętrznej” i żenady, którą wybrał i konsekwentnie uprawia Jasiu, jest dla mnie na dłuższą metę nie do zniesienia). Tymczasem dostałam przedziwny zlepek cytatów, okraszony uwagami autora w stylu przywołanych wyżej, z dominującym przesłaniem: „Czy Jaś kiedyś dorośnie?”.
Jestem szczerze zdumiona, jak tak słaby tekst mógł się ukazać właśnie w „Plusie Minusie”, który zazwyczaj trzyma poziom i utrzymuje dziennikarskie standardy, o ile dzisiaj w ogóle można jeszcze mówić o czymś takim. Od wczoraj nie mogę się nadziwić, jak można napisać tekst, w którym w pierwszym zdaniu stawia się tezę, że ktoś jest „lewicowym poetą”, po czym nie wspomina się ani słowem o poezji, skupiając się jedynie na ośmieszaniu bohatera i przekonywaniu czytelnika, że Jaś i wszystko, co robi, jest „fe”, „żenujące”, „niedorosłe” itp.
Aby potwierdzić swoje głębokie rozpoznania, autor przywołuje nie tylko wypowiedzi matki poety (jak powszechnie wiadomo, od wielu lat mającej z synem konflikt na podłożu światopoglądowym – Jaś jest w zespole „Krytyki Politycznej”, jego matka to działaczka Związku Dużych Rodzin „Trzy Plus”, którą to zresztą sytuację sama wykorzystuje do nagłośnienia swoich działań, udzielając licznych wywiadów, m.in. „Wysokim Obcasom”, w których opowiada, jak bardzo nie rozumie, co się stało jej synowi pod wpływem tego niedobrego Sławka Sierakowskiego), ale także Rafała Ziemkiewicza (którego też trudno podejrzewać o bezstronność, skoro sam jest jedną z najczęściej atakowanych przez Kapelę w felietonach osób publicznych) czy Macieja Jakubowiaka z Dwutygodnika (jedyny sensowny głos, ale dotyczący tylko ostatniej książki Kapeli pt. Dobry troll – Jakubowiak ocenia ją jako „pospolite grafomaństwo”). Czy naprawdę Kowalski nie znalazł nikogo więcej, kto chciałby się o twórczości Jasia wypowiedzieć? A może – o zgrozo – Kowalski nie wie, że zanim Jaś stał się „lewicowym skandalistą” i zaczął „płodzić kąśliwe felietony” na zlecenie „Krytyki Politycznej”, wydał dwa całkiem dobre tomiki wierszy (bardzo dobra Reklama i słabsze, choć ciekawe, Życie na gorąco)? Bo przecież gdyby wiedział, rzetelność dziennikarska nakazywałaby przynajmniej o tym wspomnieć… Ale może jestem naiwna.
Kuriozalności całej sytuacji dodaje fakt, że Kowalski okrasił swój tekst cytatami z piosenki Bajka o głupim Jasiu Jacka Kaczmarskiego. Domyślam się, że miał to być taki sprytny zabieg intertekstualny, ale niestety autor trafił kulą w płot, bo ani piosenka Kaczmarskiego (rymy proste typu „cal – dal”), ani cała estetyka, jakiej jest on symbolem (z pewnością byłabym w stanie znaleźć wśród krytyków co najmniej kilka osób, które nazwałyby jego utwory „pospolitą grafomanią”) ma się nijak do Jasia Kapeli i jego twórczości i działalności. Podstawową figurą bowiem, którą stosuje Kapela w swoich tekstach, jest ironia – i to zwykle w najprostszym, antyfrastycznym wariancie, czyli wtedy, gdy właściwy sens wypowiedzi stanowi przeciwieństwo jej sensu dosłownego. Kiedy więc Kapela pisze w liście do Borysa Szyca: „Chciałem przeprosić wszystkich, których uraziłem i skrzywdziłem swoimi słowami. Mam nadzieję, że moja głupota nie będzie miała negatywnych konsekwencji dla pana Szyca, którego talent aktorski szczerze podziwiam. Jestem sobą zażenowany”, to z jednej strony: tak – jest sobą zażenowany, ale z drugiej: rozgrywa tę sytuację tak, jakby on sam był osobą, która najlepiej się tutaj bawi. Kapela powiedział zresztą kiedyś w wywiadzie: „Dystans to jedna z moich głównych cech. W moich wierszach są niektóre wzruszenia, które są, jakby… nielegalne. To jest już ta granica kiczu i żenady w obnażaniu samego siebie, to już jest jakaś pornografia wewnętrzna. Jak czytam niektóre moje wiersze, to czuję się zawstydzony, jak dużo pokazałem. Ale uważam, że to jest bardzo potrzebne, mówić o takich rzeczach, które są praktycznie pornografią. To jest dla mnie dziwne i potrzebne jednocześnie – że piszę, ogarniam siebie, ogarniam świat”. Kowalski, jak się zdaje, przeoczył istotny fakt – samoświadomość podmiotu, który dokonuje autokreacji – czy to w literaturze, czy kształtując swoją obecność w mediach.
Wreszcie ostatnia uwaga – Kowalski w swoim tekście uparcie tytułuje Kapelę „Panem Janem”, jakby nie mogąc pogodzić się z tym, że ten wybrał sobie zdrobniałą wersję imienia i z nią funkcjonuje w obiegu medialnym, literackim (okładki książek, felietony, media społecznościowe itd.). Zabieg ten nie jest nowy (wystarczy wspomnieć Tomka Tryznę, Darka Foksa czy Tomka Lipińskiego), ale jeśli już autor się nań decyduje, zapewne ma ku temu powody. Dziwne, że Kowalskiemu tak bardzo przeszkadza domniemana „niedojrzałość” Kapeli, która wyraża się wg niego właśnie w owych „skandalikach” i zdrobniałej wersji imienia, że aż musi ją zanegować i wyśmiać, w dodatku z pozycji wyższościowych (jak się domyślam – z poziomu swojej własnej, już szczęśliwie osiągniętej, dojrzałości). Po co w ogóle brać się za pisanie tekstu o kimś, do kogo czuje się pogardę? Chyba tylko po to, żeby samemu poczuć się lepiej.
Na koniec – dla tych, co nie znają – jeden z wierszy Kapeli z pierwszego tomu (2005). Może i Pan Jakub Kowalski przeczyta.
ostatecznie czujemy się dobrze
albo źle. ostatecznie siedzimy albo gdzieś idziemy.
wczoraj krzyczałem że jestem pieprzonym bogiem
dzisiaj z trudem przechodzi mi przez gardło
poproszę piętnaście deko goudy giżycko.
koleżanka lesbijka przy bliższym kontakcie
okazała się jednak być bi. co można uznać za sukces
lecz również za zdradę stanu. bo przecież chodzi o to
Jest to jeden z tych dni, kiedy wstajesz o godzinie, o której powinieneś być na przystanku, patrzysz w lustrze na swoje zapuchnięte oczy i wzorek poduszki na policzku i stwierdzasz, że dziś to już raczej nie pobiegasz. Bo wszyscy dookoła mówią: „Źle się czujesz? Idź, pobiegaj”. W autobusie śmierdzi, a każdy mijany po drodze biegacz wydaje się herosem, któremu udało się to, co Tobie właśnie nie. W pracy trafiasz przypadkiem na profil Anny Lewandowskiej, żeby stwierdzić, że ona na pewno nie jest człowiekiem, tylko cyborgiem („Nie żyjemy po to, by lepiej biegać. Biegamy po to, by lepiej żyć”). Czujesz, że twoje wczorajsze prawie trzy kilometry to jakiś żart. W dodatku dręczy cię poczucie winy, bo nie jesz na obiad przecieru z jarmużu i nie popijasz naparem z pokrzywy. A Endomondo nieustannie wysyła te złośliwe maile z hasłami w stylu: „Cześć, od twojego ostatniego treningu minęło już…”.
Wbrew pozorom nie postanowiłam zapoczątkować tym wpisem nowego, lajfstajlowego cyklu na blogu. Daję tylko tzw. ogólny obraz, żeby nikomu nie przyszło przypadkiem do głowy, że jestem oderwana od rzeczywistości albo – nie daj Boże – romantyczna i wolę bohaterów literackich od prawdziwych ludzi. Otóż jest dokładnie odwrotnie – jestem zanurzona w problemach pierwszego świata do tego stopnia, że utożsamiam się z każdym, kto bardzo chciałby żyć zdrowo i radośnie, tylko czasami – nie wiadomo jak i dlaczego – prywatny autopilot włącza mu program „autodestrukcja”.
Ten wpis będzie zatem o kilku powieściach, które przeczytałam w czasie wakacji, korzystając z wyżej opisanych momentów i lata bez upałów. A także nagłej niechęci do oglądania całymi sezonami produkcji HBO/ Netflix (to ostanie już mi przeszło).
Niesłychanie cienka granica między dziennikarstwem a literaturą
Na pierwszy ogień poszła Marta Masada, niegdyś dziennikarka „Wprost” i TVP, potem założycielka „kultowej” Ambasady Śledzia (ostatnio otworzyli jedną nawet we Wrocławiu). Masada wydała w tym roku swoją debiutancką powieść Święto trąbek, o której od razu zrobiło się głośno. I chociaż recenzje były takie sobie, postanowiłam sprawdzić, co zacz.
Książka zbudowana jest wg amerykańskiej zasady „too much of everything” – na ponad 600 stronach dostajemy więc wszystko, a nawet więcej: irytująco niedojrzałą główną bohaterkę, mnóstwo seksu z wątkami sado-maso, antysemityzm, historię polskich Żydów na tle losów świata, streszczenia snów, scenki obyczajowe ze świata polskiego show-bizu, desperackie próby znalezienia miłości życia pochodzenia żydowskiego, walkę o prawa gejów i lesbijek, udające pozory głębi opisy Nowego Jorku oraz Holokaust. Zniosłabym może nawet to wszystko i dobrnęła do końca, ale po mniej więcej 100 stronach ujawnił się jeszcze jeden zasadniczy aspekt „nadmiarowości” tej literatury – mianowicie nadmiar pisarskiej swobody, nieorganiczonej w żaden sposób przez redaktora. Wyraża się to przede wszystkim w specjalnie drażniących „nawiasach”. Niemal po każdym zdaniu autorka otwiera nawias, w którym to zdanie komentuje; a najgorsze, że wydaje jej się, że jest zabawna.
Oprócz „poczucia humoru” autorki szczególnie irytujące są wszechobecne tu stereotypy. Główna postać, Zula Pogorzelska (sic!), wychowana przez ocalałego z Auschwitz dziadka, mimo epatowania swoją pozorną „odmiennością” i „nieprzystawalnością”, jest dokładnie taka sama jak wszystkie bohaterki chicklit: idealnie piękna, niezależna, odnosząca sukcesy w pracy i fascynująca. Brak jej tylko tego jedynego, dla którego zrobi wszystko, da się traktować jak przedmiot, oszukiwać, wyśmiewać i jeszcze będzie za to winić samą siebie. Po prostu współczesny Kopciuszek, który jakoś nie ma szczęścia do mężczyzn… Znamy. Masada ma nawet do tego teorię:
„Zula jest nadwrażliwa i chorobliwie głodna emocji. Szuka miłości. Dziadek, który przeżył Auschwitz, nie był w stanie dać jej uczuć i ciepła. Zresztą sam cierpiał i miał wyrzuty sumienia, bo inni nie przeżyli. Zula dziedziczy po nim to poczucie winy. Czuje się odpowiedzialna za naród, historię, za innych. Żyje przeszłością, choć jest szalenie nowoczesna. Choć wie, że to absurdalne, jednak bierze wszystko na siebie, także próbę odkupienia win. Jakby te traumy i międzyludzkie emocje odbierała niczym kosmiczna antena. To też widoczne w jej gęstych, symbolicznych snach”. [całość wywiadu tutaj]
Śpiąca Królewna z korporacji
Drugi przypadek jest chyba jeszcze ciekawszy. Pamiętacie Magdę Miecznicką, bezkompromisową publicystkę i recenzentkę „Przekroju”, „Gazety Wyborczej”, a wreszcie „Dziennika”? Tak, to ona znana była z kontrowersyjnych opinii o wielkich polskiej literatury, w co drugim tekście szpanowała studiami na Sorbonie i w USA i z żarliwością neofity propagowała w Polsce twórczość Houellebecqa. Trochę działała mi na nerwy, a trochę ją lubiłam – fajnie było się z nią tak radykalnie nie zgadzać, kiedy wygłaszała w „Dzienniku” swoje jedynie słuszne sądy o „naszym pokoleniu”. Chyba nawet kilka znanych osób wdało się z nią w polemiki.
Po likwidacji „Dziennika” w 2009 r. praktycznie zniknęła z łamów prasowych, wcześniej jednak zdążyła jeszcze wydać swoją pierwszą powieść – Cudowną karierę Magdy M. Nie sięgnęłam po nią wtedy, obawiając się najgorszego, ale ostatnio zobaczyłam ją na półce w bibliotece i postanowiłam sprawdzić, jak znosi próbę czasu. No i jeszcze trafiłam na to:
Nie, nie żartuję – na tym wideo Miecznicka w różowej sukience i z różową parasolką przechadza się po parku i zupełnie serio tłumaczy, dlaczego w jej powieści nie ma scen seksu.
To wszystko – łącznie z pierwszym, potwornie pretensjonalnym rozdziałem jej powieści – wygląda, jakby autorka koniecznie chciała zmieścić się w kategorii „literatura kobieca”. Być może było to podyktowane względami marketingowymi, może miał to być rodzaj literackiej prowokacji, ale dla mnie ten zabieg jest niezrozumiały i chybiony. W kategorii chicklit Miecznicka wiele nie zdziała, chociażby dlatego, że Cudowna kariera Magdy M. nie spełnia wymogów stawianych temu gatunkowi literatury: brak tu wyraźnej linii fabularnej (piękna bohaterka po rozmaitych perypetiach spotyka w końcu miłość życia i jest szczęśliwa), wspomnianego seksu i happy endu, nieproporcjonalnie dużo jest natomiast uwag na temat pierwszego pokolenia, które dorastało w wolnej Polsce, a potem robiło kariery w korporacjach. Mam wrażenie, że miała to być raczej powieść pokoleniowa – o dojrzewaniu konkretnych ludzi w konkretnej epoce, coś bardziej jak Małż Marty Dzido niż powieści Grocholi czy typowe romanse.
Dostajemy jednak raczej psychologizującą powieść obyczajową, której główna bohaterka do końca jest postacią nieokreśloną, uciekającą przed traumatycznym wspomnieniem (t a m t o) w pracę i zabawę. Na plus można Miecznickiej zaliczyć to, że książka jest sprawnie napisana i dobrze zredagowana (w przeciwieństwie do Święta trąbek Masady). Jej wydanie wymagało też sporej odwagi, jeśli nie bezczelności (osobiście nie wiem, czy będąc krytyczką literacką, która właśnie wyrabia sobie pozycję w środowisku, zaryzykowałabym wydanie własnej powieści, w dodatku tak jawnie autobiograficznej). Mimo to diagnozy Miecznickiej są dalekie od oryginalności, jej bohaterowie – płascy, a obserwacje dosyć płytkie. To, co nie broniło się w pokoleniowych manifestach publikowanych mniej więcej raz na tydzień w „Dzienniku”, nie broni się również w pełnowymiarowej powieści.
Chłopcy i dziewczynki
Trzecie podejście do poplit zrobiłam, sięgając po debiut powieściowy autora również dobrze znanego skądinąd – tyle że mężczyzny. ChłopcyAndrzeja Saramonowicza, wydani rok temu przez Wielką Literę, zachwalani byli jako „powieść o tym, jak trudno być człowiekiem, kiedy jest się mężczyzną” oraz „pikantna komedia obyczajowa”.
Koncept narracyjny zastosowany przez Saramonowicza jest ciekawy: narrację prowadzi naprzemiennie dwóch głównych bohaterów: 40-letni neurochirurg Jakub Solański i jego 11-letni syn Mateusz. Jeden i drugi komentują te same wydarzenia, przy czym od początku to Mateusz wydaje się dojrzalszą częścię tandemu. Postać Jakuba jest zaś uroczo stereotypowa: ten odnoszący sukcesy w pracy specjalista po rozwodzie z żoną (w zasadzie nie wiadomo, po co się rozwodził, skoro przez całą powieść przewijają się zdanka typu: „Po chuja ja się rozwodziłem, skoro ona taka piękna?”) rozwija u siebie alko- i seksoholizm, w przerwach prowadząc z synem „męskie rozmowy”.
Poznajemy świat mężczyzn i kobiet z warszawskiej klasy średniej, oczywiście odpowiednio przerysowany (rodzice wszystkich kolegów i koleżanek Mateusza z klasy są już po albo w trakcie rozwodu; wszyscy mężczyźni „z odzysku” – na czele z Jakubem – umawiają się tylko ze swoimi rówieśnicami, czyli byłymi żonami kolegów; no i rzecz jasna nikt nie ma problemów finansowych), a Saramonowicz co rusz częstuje nas sucharami w stylu: „Co najbardziej lubię w kobiecie? Być” czy „Tato, jak to jest mieć żonę? Zależy czyją, synu”. Jest to trochę śmieszne, trochę irytujące, ostatecznie jednak przecież wszyscy wiedzą, że chodzi o rozrywkę.
Po licznych zawirowaniach akcja niebezpiecznie skręca w rejony sentymentalnej bajki z morałem, okazuje się bowiem, że uprawiany przez Jakuba i jego kolegów promiskuityzm staje się męczący i niewygodny, a wybawieniem z jego błędnego koła może być tylko nowa i prawdziwa miłość. Tak. Czyżby więc Saramonowicz w ten pokrętny sposób próbował przekazać swoim czytelnikom szacunek do niemodnych, konserwatywnych wartości? Wydaje mi się raczej, że autor celnie odpowiada na oczekiwania potencjalnych czytelniczek (bo przecież wiadomo, że po Chłopców sięgną głównie kobiety, aby się przekonać, dlaczego „oni” są tacy niedojrzali i poczuć od tego lepiej), czyli całych pokoleń kobiet wychowanych w romantycznym paradygmacie prawdziwej i jednej na całe życie miłości. I chociaż to absurdalne – bo przecież żeby mężczyźni zdradzali, muszą mieć z kim, i tym kimś zwykle jednak jest jakaś kobieta – fajnie przeczytać sobie historię o tym, że prawdziwa dojrzałość to monogamia i rezygnacja z egoizmu oraz poszukiwanie stałości w tym okrutnym, rozchwianym świecie.
Tyle. Piszę to wszystko, ale trochę się obawiam, że zabiję się* jeszcze zanim jakieś wpływowe nowe medium ogłosi mnie „aspirującym komentatorem rzeczywistości”.
* Normalnie nie jestem taka depresyjna. Jestem dosyć pogodna. Patrzę w przyszłość, orientuję się na samorozwój oraz skupiam na tym, co mogę zmienić. Po prostu… jestem na rozdrożu.
Uwielbiam blurby wydawców. „Piekło hipsterstwa” – a w środku historyjka o chłopcu, który naczytał się za dużo Gombrowicza. „Proza odważna, heretycka i ostra jak brzytwa” na okładce nowej książki Zbigniewa Mentzla zapowiada coś przynajmniej na miarę świetnych Wszystkich języków świata z 2005 r., tymczasem dostajemy zbiór tekścików, które nadawałyby się na felietony w „Wiadomościach Wędkarskich”. Gdzie tu herezja? Gdzie odwaga, o ostrości nie wspominając? Chyba że podciągniemy pod nią doprawdy wstrząsające wyznanie narratora-autora Zbigniewa M. o jego domniemanej cyklofrenii. Ale nawet jeśli (choć mi wydaje się ono co najwyżej niezręczne), to wciąż nie tłumaczy użycia w blurbie przez wydawcę (krakowski Znak!) słowa „proza”…
Poważnie, naprawdę się ucieszyłam, że Mentzel coś wydał. Bardzo dobrze wspominam lekturę Wszystkich języków świata – nie była to może proza przełomowa, ale na pewno warta uwagi i pozostawiająca spory niedosyt. Poza tym zamierzchły rok 2005 jakoś dobrze mi się kojarzy (może dlatego, że było to jeszcze przed „wspólną biblioteczką”, którą – jak proroczo przepowiedziała Olga Tokarczuk – państwo będą jednak musieli podzielić; i może dlatego, że mam pewność, że akurat Języki… są moje).
Pomyślałam też, że skoro Mentzel kazał nam czekać na swoją nową książkę aż ponad 10 lat, to będzie to naprawdę coś dobrego. Tym większe moje rozczarowanie po przeczytaniu nieledwie 200-stronicowego Spadającego noża (nie da się tego nazwać powieścią, bo autor poskąpił fabuły; sam chyba nie do końca przekonany do tej formy literackiej ni to pamiętnika, ni to zbioru felietonów, dla bezpieczeństwa dodał podtytuł „wariacja literacka”, ale z wariacją moim zdaniem nie ma to nic wspólnego).
Wydawałoby się, że polska literatura już przerobiła zagadnienie autotematyzmu i odwieczny problem pisarzy pt. „Napisałbym coś, ale nie ma o czym, dlaczegóż by więc nie o sobie, dlaczegóż by nie?”; że wracają powieści, historie, bohaterowie z krwi i kości… Tymczasem Mentzlowi chyba naprawdę wydaje się, że jego biografia jest tak niesłychana, zabawna i wyjątkowa, że zasługuje na wydanie. Pół biedy, jeśli taki autoerotyzm uprawia dwudziestoparoletnia córka premiera, ale jeśli to samo robi ponad 60-letni pisarz (wiem, że nieładnie wypominać wiek, ale kalendarz jest nieubłagany – nie młodniejemy), to – darujcie – trochę za dużo.
Polecam np. taki fragment:
„Wiesz, co mi się zdaje – zagadnął mnie swego czasu Jurek [Pilch, bardzo ważna u Mentzla postać – dop. mój]. – Zdaje mi się, że w porównaniu z moim seksoholizmem mój alkoholizm zakrawa na abstynencję”. „A wiesz, co mi się zdaje – odparłem. – Zdaje mi się, że w porównaniu z moim seksoholizmem twój seksoholizm zakrawa na oziębłość”.
Dostajemy jeszcze wiele tego typu anegdot (boki zrywać), historyjek i wspominków, które docelowo miały się składać na coś w rodzaju „dziennika intelektualisty”. Mentzel opisuje swoje przygody w PRL-u, w latach 90. i w nowym wieku, na rybach, na giełdzie, w antykwariacie i podczas czytania depesz PAP-u. I tutaj dochodzę do tego, co mnie jako czytelnika najbardziej irytuje i męczy przy tego rodzaju autorskich pamiętnikach/ dziennikach. Niechby już nawet te historie były nudne (bo są) i opisane bez nerwu, od niechcenia, z kronikarskiego obowiązku – ale chciałabym czuć tu minimalną empatię dla przywoływanych postaci, tych tzw. „zwykłych ludzi”. A tu znowu – ten ironiczny, inteligencki dystans do klasy pracującej, ludu miast i wsi, rodaków próbujących dorobić się na początku lat 90. na handlu z łóżek polowych, nawet do prawdziwych „rekinów” giełdy (czyt. tych, którzy się tam dorobili) – Mentzel nimi gardzi, bo sam interesuje się giełdą i gra wyłącznie z powodów „wyższych”:
Od początku traktowałem giełdę w sposób zbyt abstrakcyjny, wyidealizowany. Bo co właściwie najbardziej mnie do niej przyciągało? To wszystko, co w rozmaitych książkach czytałem o filozofii, psychologii, sztuce spekulacji […]. Studiowałem pasjami analizy giełdowej koniunktury opierające się na liczbach Fibonacciego, odkrywające na wykresach akcji te same „boskie proporcje”, widoczne w kształtach muszli, rogów zwierzęcych czy fal oceanu. Obserwując giełdowe notowania, głowę miałem zaprzątniętą zagadkami wszechświata.
Wystarczyło mi już, jak Adam Poprawa wydał napisany w tym samym duchu dziennik (Walce wolne, walce szybkie, 2009). Ciśnie mi się na usta komentarz rodem z memów: dlaczego niektórzy pisarze wydają przeintelektualizowane dzienniki? No cóż, odpowiedź jest prosta i smutna: bo mogą.
Rozpuściła włosy i wdychała zapach odżywki. Musiał się mieszać z zapachem wody toaletowej za uszami i na szyi, chociaż tej ostatniej nie wyczuwała już w ogóle, z wyjątkiem tego momentu, kiedy zanurzała się w basenie i rozgrzana skóra szyi po raz pierwszy zderzała się z chłodną wodą. To było bardzo przyjemne. Różne osoby często mówiły jej, że ładnie pachnie. Zastanawiała się, czy może to potraktować jako substytut odpowiedzi na to odwieczne „Czy jestem ładna?”. Czy jestem wystarczająco ładna? Podobno to pytanie konstytutywne dla wszystkich dziewczynek. Zachciało jej się śmiać, nawet nie chciało jej się reagować świętym oburzeniem, trenowanym przez lata feministycznych lektur i życia oglądanego przez szybę biblioteki/ własnego pokoju. Czy jestem wystarczająco ładna/ szczupła/ sympatyczna? Czy jestem interesująca? Czy to w ogóle na kogoś jeszcze działa? Czasami w przymierzalni w sklepie zdarzało jej się spojrzeć znienacka na swoją twarz, i za każdym razem zaskakiwało ją, jak jasne i bezradne ma oczy – jak psiak, który czeka tylko na zdawkowe poklepanie po grzbiecie i to mu wystarcza do szczęścia. Tak, ta metafora z psem zdecydowanie domaga się rozwinięcia, zauważyła kwaśno w myślach, w końcu literatura/ muzyka głosi, że to raczej mężczyzna chce być psem kobiety.
Z nudów pomalowała paznokcie na granatowo. U nóg, u rąk jej się nie chciało. Sprawdziła zapas soku grejpfrutowego. Dopóki był, nie trzeba było wychodzić z domu. Nikogo nie wzruszają te moje śmiesznostki, drobne natręctwa i dziwactwa, rozczuliła się nad sobą. Nawet to, że nie potrafię już zasnąć bez leków. Nikt nie chce się bawić w ten cyrk z neurotyczną osobowością naszych czasów. W sumie ona też nie miała na to specjalnej ochoty. Przydałby się prawdziwy mężczyzna, taki z Mad Maxa co najmniej. Dość miała użalających się nad sobą chłopców jak postaci z kreskówek. Powinniście wszyscy iść do wojska na dwa lata, z całkowitym banem na przepustki u mamusi. Przymusowe, zbiorowe odcinanie pępowiny, uśmiechnęła się mściwie. Prawie jak Uma Thurman w…
***
I jak Wam się podoba? Może nie jest to jeszcze harlequin, ale przyzwoita literatura kobieca już chyba tak… Jeszcze trochę treningu i wstrzelę się gdzieś w niszę pomiędzy Katarzynę Grocholę a Janusza L. Wiśniewskiego, co? Doda się trochę erotyki, refleksji o przemijaniu jak u Whartona i będzie hit.
OK, to teraz dwa słowa o inspiracji. Przeczytałam ostatnio dwie książki Igora Ostachowicza (tak, to ten Ostachowicz od Tuska, ale to nie ma znaczenia, bo na początku wcale tego nie wiedziałam): nominowaną do Nike Noc żywych Żydów z 2012 r. (teraz do kupienia w taniej książce za 9,99) i ostatnią, Zieloną wyspę z 2015 r. Obie bardzo sprawnie napisane, z fabułą, akcją, punktem kulminacyjnym, postaciami, które da się lubić (szczególnie podoba mi się, jak Ostachowicz portretuje kobiety), a także pewną dawką autoironii. Po Żydach aż mam ochotę wrócić do opowiadań Borowskiego. No dobra, mam ochotę do nich wrócić i bez lektury Ostachowicza (takie życie), ale co tam.
Dziwi mnie, że książki przeszły w zasadzie bez echa, ale mam teorię, że dla rasowych krytyków mogły być za mało artystyczne i niebezpiecznie bliskie literaturze popularnej, z kolei dla prawdziwych fanów poplit jednak trochę za nudne – w końcu Zielona wyspa to ponad 400 stron i tylko dwoje bohaterów na bezludnej wyspie!
Ha! Jednak coś tam pisali (o Żydach dobrze, o Wyspieźle, jakie to przewidywalne – bardziej niż przemówienie Schetyny na konwencji Platformy). Ale niech stracę – mi się podobało. Weźcie na wakacje. A teraz idę malować paznokcie.
Kuba Wojtaszczyk plastycznie i trafnie maluje pustkę, bezsilność i piekło hipsterstwa. To ciekawa i aktualna literatura. Polecam
– napisał Kuba Żulczyk o powieści Kiedy zdarza się przemoc, lubię patrzeć. Rekomendacja znalazła się wprost na przedniej okładce, co mnie zresztą w ogóle nie dziwi (kto by nie chciał, żeby Żulczyk rekomendował jego książkę?!), zaś Wojtaszczyk już zdążył zostać okrzyknięty kolejną nadzieją młodej polskiej prozy. A ponieważ wydawca najwyraźniej wziął sobie do serca badania trendów mówiące, że im więcej razy na okładce i w notkach o książce pojawią się słowa „hipster” i „prekariat”, tym większe szanse na to, że nieszczęśliwi, acz zorientowani w najnowszych trendach przedstawiciele tych grup społecznych (albo raczej do nich pretendujący), po nią sięgną. Marketingowo – majstersztyk. Sama kupiłam książkę jeszcze tego samego dnia, w którym dowiedziałam się o istnieniu autora, czyli dzień po premierze…
Wojtaszczyk prowadzi lud na barykady! Hipsterzy i prekariusze wszystkich województw, łączcie się!
– grzmi wydawca z okładki. A co dostajemy w środku? Moim zdaniem coś zupełnie innego niż to, co obiecują slogany. Owszem, jest trochę delikatnej beki z hipsterstwa, espadrylów, przestylizowanych grzywek, t-shirtów z hasłami „I’m a fuckin artist” i akcji „zawłaszczających przestrzeń miejską”, ale stanowi ona tylko dodatek (jak pisałam – zdaje się, że dzisiaj już niezbędny) do całkiem zgrabnej i dobrze pomyślanej fabuły. Fabuły, której poszczególne wątki konsekwentnie rozwijają się przez całą powieść – co wcale nie tak często spotykane we współczesnej produkcji literackiej. Do tego fabuły, którą (w porywach entuzjazmu) określić można jako sensacyjno-kryminalną.
Wszystko zaczyna się od wstrząsającego happeningu z wykorzystaniem martwych chomików i kartonowych pudełek po butach (kto nie robił w dzieciństwie w taki właśnie sposób pogrzebu swojemu chomikowi/ śwince morskiej/ rybce?), zinterpretowanego jako akcja sprzeciwu wobec realiów polskiego rynku pracy, których doświadczają boleśnie przede wszystkim studenci i absolwenci kierunków humanistycznych. Autor happeningu, tajemniczy Radomir W., trafia do aresztu, a studenci – mimo wakacyjnej pory – zaczynają protestować w jego obronie i domagać się od władz miasta pracy na godziwych warunkach.
Co do postaci, to daje się zauważyć zdecydowana nadreprezentacja doktorantów kierunków humanistycznych. Mamy oczywiście również parę gejów, całe mnóstwo socjologów, polonistów i kulturoznawców specjalizujących się w popkulturze i antropologii codzienności. Na tym tle wyróżnia się postać ekscentryka Witolda Szpaka, któremu wydaje się, że jest trzecim, zaginionym synem księcia Karola i Lady Di, a to, że wychował się na polskiej wsi, to czysta złośliwość losu. Witold gardzi pospólstwem, z którym mieszka (z powodów finansowych był zmuszony podnająć dwa pokoje w swoim poznańskim apartamencie), zarazem jednak daje się w pewnym momencie porwać niezdrowej fascynacji tymi „pospolitymi typami ludzkimi”. Typy te noszą zresztą znaczące nazwiska: wykładowczyni na ASP to Barbara Przegródka, współlokatorka Wicia, doktorantka na polonistyce – Weronika Krzeplińska, jego wysoko urodzony przyjaciel – Gustaw Istniejewicz, a przywódca studenckiej rewolty – Andrzej „Pączi” Pączkowski.
Niby wszystko to jest lekkie i zabawne, wyczuwamy doskonale, w którym miejscu jest czas na heheszki z hipsterów, a kiedy trzeba dostrzec czytelne nawiązania do Gombrowicza (Wicio Szpak bawi się innymi bohaterami jak demiurg – kłania się Witold z Pornografii) czy kultury popularnej (wątek kryminalny, w powieści giną bowiem nie tylko chomiki, ale także ludzie). Nie mogę się jednak pozbyć pytania, po co w zasadzie Kuba Wojtaszczyk napisał tę ksiażkę. Jeśli faktycznie po to, by obnażyć pustkę, bezsilność i piekło hipsterstwa, to jedyny wniosek, jaki dla mnie płynie z tej lektury, jest taki, że w przypadku hipsterów nawet pustka, bezsilność czy piekło są ironiczne, a więc w jakimś sensie – powierzchowne. Brakuje mi tu prawdziwych ludzi i autentycznych emocji, a także empatii i zaangażowania autora przy ukazywaniu ich życia i problemów. Wojtaszczyk za bardzo się asekuruje, pisząc z dystansu i biorąc wszystko w ironiczny cudzysłów. Szkoda, bo ma niezły warsztat i pewnie byłby w stanie powiedzieć coś istotnego. Niestety, nie tym razem.