Autorzy na literę H

Po szkole szło się dziurawą asfaltówką w kierunku Rogów, a potem przez pola na stary, nieużywany poligon, gdzie można było biegać po pozostałościach okopów i bunkrów. Chociaż bracki straszył, że poligon na pewno jest zaminowany. Albo brało się rower i jechało na wały nad Odrę, poleżeć w trawie. Albo nad stawy w Rogach, ale nie tam, gdzie wszyscy jeździli się kąpać (nawet już po tym, jak Sanepid przebadał wodę i zakazał), tylko w takie inne, zupełnie puste miejsce. Albo jeszcze szło się za brackim kilka kilometrów przez pola nakraść młodych kolb kukurydzy, która potem tak niesamowicie smakowała z masłem i solą. Mój pies dostawał szału z radości, kiedy spuszczałam go ze smyczy, biegał  jak opętany, a ja mogłam siedzieć w trawie i gapić się w chmury (chmurko, niebieskie niebo). To było chyba jeszcze zanim zaczęłam uciekać ze szkoły, żeby przejść nielegalnie przez most kolejowy (między torami były stare blaszane podkłady, które brzęczały, jak się na nie następowało, a między nimi widać było szarą, straszną Odrę), żeby wejść na dach na wpół rozwalonego budynku w starym porcie, leżeć na rozgrzanej wrześniowym słońcem papie i czytać. Albo słuchać muzyki z walkmana. Z kaset.

Nienawidziłam wtedy szkoły tak bardzo, że do rozpaczy doprowadzał mnie każdy poranek, codziennie ta sama droga Piastowską (w lutym rano było jeszcze szaro, dopiero wschodziło słońce, a ja  patrzyłam na różowe niebo, w słuchawkach miałam King Crimson), a potem przez park, nad Linetą i w końcu ten budynek-pałacyk, „renomowane liceum”, „ogólniak”, moja skrzywiona wychowawczyni robiąca mi wykład na temat 5-minutowego spóźnienia na lekcję polskiego, mierny z chemii. Odruch wymiotny. Chęć ucieczki do parku, nad Odrę, do portu. W ostateczności do biblioteki albo chociaż DKF-u (raz na 3 tygodnie). Poczucie, że „ja tu kurwa nie pasuję”. Pomysły typu „przeniosę się do budowlanki/ ekonomika, handlówki/ liceum pielęgniarskiego i będę pomagać ludziom”. Poczucie, że chcę tylko leżeć na łóżku, patrzeć w sufit, i słuchać płyt. Pojechać na koncert Radiohead i umrzeć. Palenie czerwonych papierosów malboro w parku. Przemykanie pod ścianami. Wycieczki szkolne do miejsc kultu, gdzie można kupić dużo fajnych rzemyków i koralików. Wymioty w autokarze. Smak maślanej chałki od Zalewskiego na dużej przerwie, na ławce pod Gwiazdą. Chłopcy w granatowych mundurkach z żeglugi. Chłopcy we flanelowych koszulach i sztruksach z ogólniaka.

Sentymentalizm to zaraza, wiem; piszę, bo tęsknię. Bo jak jadę autobusem do pracy i patrzę na ludzi, czuję na przemian nienawiść i współczucie, i to jest tak silne, że chce mi się płakać, chociaż nie mogę znieść ich zapachu, pierdolenia, sposobu, w jaki siedzą i w jaki stoją, ani ciepła, jakie wydzielają ich ciała. Bo jak odwiedzam moich rodziców, to mam ochotę ich zabić, a siebie zaraz potem, bo nie rozumieją mnie tak bardzo, że jest to aż groteskowe („Dlaczego nie powiedziałaś, że cieknie ci kaloryfer? Dlaczego?!”). Bo wciąż jestem tą wrażliwą dziewczyną z ogólniaka, nikim więcej.

 

Nienawidzę życia

Bo:

1. Nie jestem jak Thom Yorke.

2. Nie mam talentu Masłowskiej i nie mogę zarabiać pisaniem na życie.

3. Ciągle dostaję w dupę.

4. Zamiast normalnych mężczyzn zaczepiają mnie zwykle panowie 60+, oferując, że zrobią mi inhalację albo pokażą, jak się PRAWIDŁOWO składa ręce podczas pływania, przy okazji obleśnie gapiąc się na moje piersi/ nogi/ głównie piersi.

5.  Nikt tak doskonale jak ja sama nie potrafi sprawić, że nienawidzę swojego życia bardziej i bardziej.

6. Za każdym razem, kiedy wydaje mi się, że coś zaczyna zmierzać we właściwym kierunku, wydarza się coś, co sprawia, że wszystko pryska.

7. Wiem, że nie pojadę na Open’era ani na prawdziwe wakacje.

8. Nic nie męczy mnie tak bardzo, jak przymus nieustannej samoobserwacji. Jakby to była jakaś nowa religia: motywy, przekonania, świadome, nieświadome, i cały ten bullshit.

9. Brzydzi mnie ta koślawa autoterapia, którą tutaj uprawiam.

10. Boję się zasnąć.

 

The cruellest month

W kwietniu chcę mieć 10 lat, czarne lakierki z kokardką i zaraz po szkole grać z Kamilą w gumę do upadłego. Pisać wypracowanie – ciąg dalszy powieści Ten obcy i wyciągać z szafy koronkowe rękawiczki od komunii za każdym razem, kiedy mi smutno. Cieszyć się tym upiornie ostrym słońcem i przenikliwie zimnym wiatrem. Chodzić w czarnych legginsach z lycry i różowej bluzie z Myszką Miki. I żeby z całego świata istniała tylko droga ze szkoły do domu, ta dziura w siatce, przez którą wchodziło się na kartingi, obce bloki osiedla i moja wąska ulica bez cienia.

Jeszcze żeby jedzenie nie smakowało jak wióry, tylko jak bułka z masłem i szynką, którą mama podawała mi przez okno prosto z kuchni; żebym nie czuła się tak rozpaczliwie sama, tępo wpatrując się w monitor, śledząc te wspaniałe obrazki z życia obcych ludzi, na których wszyscy się śmieją, chwalą pierścionkami zaręczynowymi, różowymi bobasami albo tym, co zjedli na śniadanie.

Może wtedy nikt by nie mówił, jak negatywną osobą jestem i że sama przyciągam te wszystkie złe rzeczy, które się dzieją, a nawet gdyby, to nie miałoby to żadnego znaczenia dla mnie 10-letniej, zatrzymanej w samym środku chłodnego, słonecznego kwietnia.

Najokrutniejszy miesiąc to kwiecień. Wywodzi
Z nieżywej ziemi łodygi bzu, miesza
Pamięć i pożądanie, podnieca
Gnuśne korzenie sypiąc ciepły deszcz.
Zima nas otulała i kryła
Ziemię śniegiem łaskawym, karmiła
Maleńkie życie strawą suchych kłączy […]

T.S. Eliot, „The Waste Land”

 

Z rozmyślań przy sprzątaniu

Ładny dzień nam dzisiaj Bozia dała. Wdychając zapach płynu do czyszczenia szyb, który lubię prawie tak bardzo, jak chloru po basenie, myślałam o tym, że może potrzebuję jednak przewodnika duchowego (WTF?). Że z okazji walentynek wszyscy powinni przeczytać O sztuce miłości Fromma (ale w zasadzie – po co? ja przeczytałam i co z tego?) i jak bardzo nie chce mi się gotować. O dwóch kolesiach z autobusu, którzy byli jak wyjęci z końca lat dziewięćdziesiątych, w tych swoich szarych dresach, wymiętych ortalionowych kurtkach i ciasnych czapkach nasuniętych na oczy. Rozmawiali o nowej płycie Kalibra 44, to znaczy jeden z nich mówił, że słucha tego na okrągło, a drugi pytał, czy to ci, z których ten jeden się zabił. A przecież mogliby wyglądać inaczej i słuchać przynajmniej ambitnej elektroniki. Dlaczego moje życie składa się z niepasujących do niczego części, których nie potrafię zintegrować, mimo że ostro zapierdalam w tym kierunku i tak bardzo staram się być konstruktywna. Czy warto iść na nowy film Petera Greenawaya, chociaż nie zrobił niczego dobrego od The Pillow Book (nie oglądałam tego co prawda od liceum, bo się boję, że wcale nie było dobre, ale tak mi się wydaje), czy może lepiej jednak rozważyć samobójstwo (tu, natychmiast)? Wolę nie poznawać tego ładnego chłopca z przystanku, bo jeszcze by się okazało, że nie wie, kto to Kim Gordon, wierzy w to, co mówią w „Faktach”, nie czyta regularnie „Tygodnika Powszechnego”, nie znosi Evana McGregora i nie łapie tych wszystkich ironicznych aluzji. I czy warto robić memy z wierszy współczesnych (poezja współczesna, źle obecna w szkole), a potem zakładać im fan page, skoro i tak nie nazbierają wystarczającej ilości lajków (wystarczającej do czego?). Przy wkładaniu świeżych tulipanów (chyba możemy już odtrąbić koniec zimy?) do szklanego wazonu miałam już bolesną świadomość, że nie.

Zamek

(Popatrzcie na Coxona)

Gorączka wreszcie spadła. Śniło mi się, że mieszkam w średniowiecznym zamku na wzgórzu, ale takim przebudowanym, pełnym jakichś dziwnych zakamarków i współczesnych dobudówek. Wejścia do pokoi znajdują się w najmniej spodziewanych miejscach, np. mój pokój jest na strychu i żeby się tam dostać, trzeba wejść po wysokiej, chwiejącej się drabinie, a potem przejść przez niewielką dziurę w suficie. Ściany są z kamienia i nie ma ogrzewania, a ja ciągle się gubię w tej dziwacznej plątaninie pokoi, komnat, korytarzy i schodów. (I nie, nie czytałam ostatnio Kafki).

https://www.youtube.com/watch?v=K437uAYBbCk

(Albarn to jest jednak aktor. Ale jak ładnie śpiewa). Z całego „The Magic Whip” zostały mi tylko te dwie piosenki. I nieuchronność straty.

Jak przetrwać upał w mieście?

1. Wyjść z koncertu Deana Blunta na OFF-ie, a potem żałować, żałować, żałować.

2. Pływać przez dwie godziny w basenie z zimną wodą i dostać zapalenia ucha.

3. Chodzić w białych conversach i t-shircie z napisem „Sub Pop”.

4. Obejrzeć osiem złych filmów na Nowych Horyzontach, a potem najsmutniejszy – „Amy”.

5. Wybierać akurat te seanse, na których nie działa klimatyzacja, a siedzący obok ciebie ludzie mają nieprzezwyciężalną potrzebę prowadzenia dyskusji z reżyserem i bohaterami podczas filmu.

6. Pokłócić się o sens występu Patti Smith na OFF-ie i w ramach kontestacji spędzić jego większą część w opustoszałej strefie gastronomicznej, a osobom stojącym przed tobą w kolejce po naleśnika mówić: „Hej, tam właśnie gra Patti Smith. Nie chcecie zobaczyć?”.

7. Żywić się mrożoną kawą i sokiem pomarańczowym.

8. W odpowiedzi na pytanie „Co to jest taszka na maszkety?”, usłyszeć: „Taszka na bombony”.

9. Pójść na Rynek, żeby przekonać się, że jest we władaniu turystów, i uciec.

10. Słuchać:

Takie rzeczy tylko w styczniu

Pora roku sprzyja samobójstwom. Zawsze czułam (oczywiście do pewnego momentu, bo w określonym wieku popełnienie samobójstwa nie jest już możliwe), że gdybym miała to zrobić, nastąpiłoby to właśnie w tym mrocznym okresie tuż po Nowym Roku, kiedy światło dnia ogląda się tylko między 12.00 a 15.00, i to zasadniczo tylko w soboty i niedziele, bo poza tym jest się w pracy. Kiedy skończyły się święta, choinka przysycha w kącie, sypiąc gradem igieł przy każdym ruchu powietrza, wiatr wyje w kominie, a ja leżę na materacu, słuchając Alt-J i zastanawiając się, czym wypełnić pustkę w swoim życiu, ponieważ właśnie odkryłam, że nie pomaga mi nawet kupowanie koronkowej bielizny. Ani nic innego, włączając w to chodzenie na basen, obejrzenie w kinie wszystkich przynajmniej w minimalnym stopniu interesujących premier, czytanie książek, o których aktualnie mówi się w TVP Kultura, oglądanie wybranych seriali HBO całymi sezonami, zakupy, gotowanie, picie sojowej latte z cynamonem ani szereg obsesyjno-kompulsywnych rytuałów, o których nie napiszę, bo mi wstyd.

I jeszcze to nieznośne uczucie, że „z nowym rokiem nowym krokiem”, czy jak to tam leciało… Przychodzi nowe – i co z tego, że cezura jest umowna, skoro jest i upomina się o swoje prawa. Tymczasem tkwię w ogólnej poświątecznej rozjebce, w której do łez doprowadza mnie samo wycie budzika codziennie rano, a jedynym postanowieniem noworocznym, jakie jestem w stanie podjąć, jest przetrwanie tego okresu, zaliczając jak najmniejszą stratę na koncie. Choć koszty i tak – jak zawsze u mnie – będą ogromne.

Mogłabym uciec w pracę, gdyby była tego warta, ale nie jest. Albo napisać jakiś przejmujący tekst o śmierci i pustce w kulturze Zachodu, który odbiłby się szerokim echem i nazbierał sporo lajków. W końcu jak Świetlicki w Zimnych krajach umieścił wiersz zaczynający się od „Styczeń, pora śmierci choinek”, to potem w innym wierszu napisał, że ktoś zostawił mu w knajpie prezencik (anonimowy) – czarny foliowy worek z martwą choinką i kartką o treści: „Styczeń, pora śmierci choinek”. Zastanawiam się, jak było możliwe (jeśli w ogóle było), żeby poezja miała taką moc oddziaływania. Nie, to musiał być żarcik. Chyba że styczeń.

Nie rozmawiam z nikim, z nikim się nie dzielę

Po tygodniu słuchania w kółko i dwóch upiornych, świątecznych dniach niesłuchania, podczas których dotarło do mnie, że piosenki ze Składam się z ciągłych powtórzeń uparcie za mną chodzą, mogę z pełną powagą stwierdzić, że jestem wielką fanką solowej płyty Artura Rojka. Nie chciałam nią być. W zasadzie kupiłam ten krążek z męczącego obowiązku ogarniania tzw. bieżączki – „Bo w końcu to przecież Artur…”. Na początku zresztą trochę cierpiałam, słuchając tekstów, bo to jest ten rodzaj otwartości na granicy kiczu, który mocno przeszkadzał mi już na Korova Milky Bar, ale potem przypomniałam sobie, że znam takie słowo, jak „kamp” i mogę je tu z powodzeniem zastosować. A poza tym – te piosenki są takie fajne! Melodyjne, pomysłowe, chwilami oniryczne, mają jakiś senny urok. Skojarzenia z Uwaga jedzie tramwaj Lenny Valentino i Miłością w czasach popkultury (niezapomniane Dla ciebie) słuchaną w pierwszej klasie liceum po lekcjach jak najbardziej na miejscu. Dziecięce chórki, sweet 80’s, duch Sufjana Stevensa – i Rojek staje się synonimem rodzimego songwritera. No i pierwszy singiel, czyli Beksa, w kapitalny sposób ilustrujący tezę „Przejebane być wrażliwym” (widziałam ostatnio taki profil na Facebooku). Kiedy syn – jak u Waglewskich – „zamiast bić się i kopać – mówi do traw”.

Najbardziej lubię Syreny (na razie) i typuję je na kolejny singiel. Mam nadzieję, że będzie hit. W ogóle moim zdaniem płyta jest bardzo przebojowa, bardziej, niż mogłoby się wydawać po pierwszym lub pierwszych przesłuchaniach. I naprawdę nie wiem, jak Bartek Chaciński może porównywać wrażliwość Rojka do wrażliwości Marii Peszek, ale jeśli – jak wynika z tej recenzji – lubi ich oboje, to „chyba musi ich lubić osobno” (Dorota Masłowska w rozmowie z Jackiem Żakowskim w „Polityce”, kiedy ten wyznał, że tak samo lubi i ją, i Marię Awarię. Przy okazji – czy Żakowski zawsze był tak nieogarnięty?!).

Ale najważniejsze jest chyba w tej chwili dla mnie to, że – nawet jeśli solowy album Rojka trudno nazwać odkrywczym, i nawet jeśli jest (a jest) dosyć prawdopodobne, że niebawem to, co tu napisałam, poddam nieuchronnej racjonalizacji (bo dziwnym trafem nie wymagam opieki ze strony mężczyzn, jestem raczej stabilna emocjonalnie i nie mam problemów z analitycznym myśleniem – znam za to co najmniej kilku mężczyzn, którzy nie są w stanie klarownie powiedzieć, o co im chodzi – tak, piję do komentarzy pod tym tekstem)  i wycofam się z większości dzisiejszych sądów – ważne, że taka płyta powstała. Fajnie, że robienie OFF-a Rojkowi nie wystarcza. Też chciałabym zrobić coś twórczego. Bez tego irytującego uczucia, że nie warto nawet zaczynać, bo wszystko, co sobie wymyśliłam, już ktoś wcześniej zrobił. Lepiej.

Ta zabawa nie jest dla dziewczynek

„Nie dzwonię po to, żeby cię obudzić./ Dzwonię po to, żeby słuchać/ jak oddychasz./ Za oknem stoją dwie taksówki./ Nie pojadę żadną z nich./ Śpiączka, gorączka./ Przykro ci?”.

Wczoraj przeczytałam jeszcze raz Jeden i zastanawiam się, dlaczego tam nie ma tego wiersza? I jak to jest, że ponad 50-letni facet, którym sama już jestem zmęczona i który chwilami zwyczajnie mnie drażni, jest w stanie napisać tak nieprawdopodobnie liryczny kawałek i w dodatku nagrać na płycie w taki sposób, że chce mi się płakać za każdym razem, kiedy go słucham?

„[…] pleni się mały egotyzm, ironia stała się chwytem masowym, niemożliwie łatwym, jest świetnie, choć niekoniecznie jest ciekawie” – odpowiada Piotr Śliwiński na pytanie o stan najmłodszej poezji polskiej. Świetlicki w wywiadach przy okazji najnowszego tomiku mówił, że zamieścił w nim kilka wierszy prawdziwie lirycznych, że teraz może sobie na to pozwolić, bo kiedy był młody, pisał ironicznie, nie lirycznie. Więc jak to jest? Skoro ironia potaniała, może ja też już mogę sobie odpuścić? Ale wtedy od razu zaczyna mi się wydawać, że jestem jak Agnieszka Drotkiewicz albo Katarzyna Janowska i przed kamerą TVP Kultura z przejęciem poprawiam idealną blond grzywkę.

Ale miało być o tym, że jestem chora, literki i obrazki skaczą mi przed oczami, tańcząc jakiś oszalały taniec, a mi pęka głowa, nie mogę jeść, nie mogę spać, mam gorączkę i obłąkane sny. Śni mi się hrabina Elżbieta Olga Tokarczuk, że wyrzuca z pracy moją mamę z nizin społecznych, a ja dzwonię do niej i mówię, jak pani może, może jesteśmy z nizin społecznych, ale ja przeczytałam wszystkie pani książki i niektóre mi się nawet podobały (w liceum). Chociaż wiem, że to i tak nie uratuje sytuacji. A potem budzę się mokra i niemal od razu znowu zasypiam i śni mi się Małgosia Halber i jej chłopak. Jesteśmy na imprezie i bawimy się w wymyślone państwo, ja jestem królową i każę poobcinać moim poddanym ręce albo nogi, albo jedno i drugie – w zależności od nastroju. A potem impreza się kończy, budzimy się, i oni wszyscy naprawdę nie mają tych rąk i tych nóg, one leżą obok nich, na przykład obok korpusu z główką leży obcięta dłoń i gestykuluje, gdy głowa coś mówi, to jest takie upiorne, jak z Topora, i myślę, że jestem bardzo złą królową (już widzę, jak Krzysztof Ostrowski z CKOD wysyła mi esemesa za esemesem: „Zła królowa, zła królowa, zła królowa…”) i już nie da się tego odkręcić. Budzę się mokra i rozsadza mi głowę. W pewnym sensie masz rację, chcę wrócić do czasów, gdy zastanawianie się, czy mnie kochasz, było jedną z moich podstawowych czynności, wciskanych gdzieś między mycie zębów a rytualne sprawdzanie prognozy pogody. Ale teraz robi mi się naprawdę niedobrze i zastanawiam się, czy nie wpadłam we wstrząs hipoglikemiczny, czy ta choroba się kiedyś skończy, czy może jednak zostanie ze mną na zawsze i już nigdy nie wrzucę na bloga wyważonego, żartobliwego, umiarkowanie złośliwego tekstu o nowym filmie Smarzowskiego albo poezji Agnieszki Wolny-Hamkało, bo zostanę w tej gorączkowej, rozhisteryzowanej wersji mnie do końca. I nawet jeśli kiedyś dojdziesz do wniosku, że inteligencja jest jednak seksowna, to ja już będę po stronie wrażliwości graniczącej z histerią. Bo wrażliwy mężczyzna jest liryczny, a wrażliwa dziewczynka jest egzaltowana, prawda? Dlatego ta zabawa nie jest dla dziewczynek.

OK. Ale skoro tego bloga i tak czytają jakieś trzy osoby w tym kraju, to chyba mogę sobie czasami tutaj zrobić taki lekko bełkotliwy dziennik uczuć online i mieć w dupie być może zasadniczą w innych przypadkach kwestię: „Czy to jest hermetyczne? Czy po prostu słabe?”.