Leżakowanie

Bardzo mi się podoba nasza choinka w tym roku – i to pomimo tego, że niektórzy w zrozumiałym odruchu zazdrości przezywają ją mikrochoinką. Jest piękna. Ma niebieskie światełka i błyszczące plastikowe bombki, którymi można by grać w ping-ponga. Cały czas ją zapalam, żeby sobie popatrzeć. Jej widok działa na mnie kojąco.

W rankingu prezentowym na razie prowadzi …Like Clockwork QOTSA, choć muszę przyznać, że odkąd obejrzałam odcinek Na ripicie, w którym mądry pan zajmujący się muzyką bardzo chwalił Amok Atoms for Peace, ta płyta zaczyna mi się coraz bardziej podobać. Reflektor Arcade Fire po pierwszym przesłuchaniu rozczarowuje, ale dam mu jeszcze szansę. I tak, jest właśnie tak jak myślicie – będę teraz słuchać mainstreamu, czytać kryminały, czekać na nowy sezon Gry o tron, i nawet pójdę na nowy film Smarzowskiego do kina.

Jak chodziłam do przedszkola i zerówki, to najgorsze było dla mnie codzienne leżakowanie – to całe zakładanie piżamy w środku dnia, żeby się położyć na rozkładanym leżaczku w szarej pościeli i udawać, że śpi. Niektórzy oczywiście faktycznie spali (mięczaki), ale ja byłam w grupce tych wiecznie zniecierpliwionych, nerwowo oczekujących na sygnał, który zakończy obowiązkową drzemkę, pozwoli się przebrać i wrócić na salę. A teraz? Jasne, leżakuję pasjami, najchętniej tylko w towarzystwie książki. Ale coś z czasów przedszkolnych jednak we mnie zostało, bo wczoraj złapałam się na tym, że po niecałych dwóch dniach kanapowania odczułam przymus założenia sukienki, butów na obcasie, zrobienia sobie oka i przejścia się – przynajmniej – na zakupy i kawę na mieście.

Dziś poniedziałek i znowu „jestem pasażerem/ wyrywam gąbkę z siedzeń/ jadę z niedużym pieskiem/ na miejscu matki z dzieckiem”. Te legendarne składanki wydawane przez „Machinę” może już chyba pamiętać tylko ktoś taki jak Małgosia Halber (której zresztą jestem psychofanką). Jak o tym myślę, naprawdę mam ochotę świętować sylwestra trzy dni przed albo dwa po, w swetrze i przy playliście pod tytułem „Najgorszy top wszech czasów Trójki”.

Czytam Zaćmienie, powieściowy debiut Agnieszki Wolny-Hamkało i ponownie jestem rozczarowana, bo spodziewałam się, że to będzie tak słabe, że z radością przejadę po tym walcem. A nie całkiem chce takie być. Ale o tym kiedy indziej.

A jeśli ktoś podczas leżakowania od razu grzecznie zasypiał i nie ma w pamięci żadnego przymusu i horroru, to zawsze może mi tu w komentarzu napisać, że jestem głupią, brzydką dziwką i się nie znam.

Uważaj, bo obniżą ci rating

Po tygodniu wyjętym z życiorysu czuję, że zeszłam z poziomu AA tak do -B („Obsługa zobowiązań jest wątpliwa w przypadku wystąpienia niekorzystnych zjawisk w otoczeniu”). Niekorzystne zjawiska w otoczeniu występują bowiem w stężeniu nieco nadmiernym („Irracjonalna potrzeba ciepła,/ kiedy pół autobusu/ opuszcza powieki/ na przekrwione białka”). Przypomniał mi się ten nieszczęsny, nieudany wywiad z Grzebalskim, którego nigdy nawet nie odsłuchałam. I dobre Niepiosenki, które sobie znowu przeczytałam.

Wracam do pracy.

Spowiedź. Prawdziwa

Odkąd ekipa sprzedająca na stoisku, na którym zaopatruję się w pieczywo, wymieniła się dwukrotnie, moje życie stało się lżejsze, a jego jakość znacznie wzrosła. Tak. Sposób, w jaki jesteśmy obsługiwani, ma niebagatelny wpływ na nasze samopoczucie, wybory, a nawet poczucie sensu i celowości wszystkiego. Trwanie w ciągłym strachu, że ktoś w odpowiedzi na uprzejmą prośbę ryknie: „Kajzerek już nie ma!”, może być niszczące.

Oczywiście widywanie na stoisku wciąż nowych twarzy też nie wróży dobrze, zwłaszcza jeśli stare były już oswojone i pewne. Nowa twarz niesie ze sobą nowe obawy i nową chwiejność, podczas gdy stara uspokaja, bo wiadomo, czego się po niej można spodziewać. W końcu wszyscy pragniemy stałości, a życie porządkujemy sobie za pomocą codziennie nowych karteczek z listami zakupów i kromek z zawsze tym samym dżemem na śniadanie.

Nie jestem z tych, którzy zagadują sprzedawców w sklepach. Żeby nie było. To oddzielny gatunek. Mam wewnętrzny opór przed nawiązywaniem tak niefrasobliwych i na oko niewiążących relacji. Z lodowatym uśmiechem kupuję, co mam kupić, a poza tym ograniczam się tylko do magicznych słów „dzień dobry”, „dziękuję”, „do widzenia”. Nie da się jednak ukryć, że nieledwie w panikę wpadam, kiedy to nieświadomy i w gruncie rzeczy przecież sympatyczny sprzedawca postanowi zagadnąć mnie. Zaproponować torcik czekoladowy, dziś w promocji, na przykład. Życzyć miłego wieczoru. Zapytać, czy nie miałabym ochoty na pyszne, słodkie mandarynki bez pestek. Podzielić się ze mną informacją, że też uwielbia ten właśnie gatunek miodu. I tak dalej.

A najgorsze wcale nie jest to, że na pytania tego typu, pełniące przecież oczywiście i wyłącznie funkcję podtrzymania kontaktu, nie wiem, co odpowiedzieć. To jeszcze nic! O ileż bardziej przerażające jest to, co taki pan/pani powie przy okazji następnego spotkania. Czy uzna mnie  za swoją znajomą i będzie się czuł/czuła w obowiązku już zawsze zagadywać i podpytywać? „Na Boga, nie!” – miałabym ochotę zakrzyknąć, gdybym była Jerzym Pilchem. „Trochę autyś” – pokiwałabym ze zrozumieniem głową, gdybym była Marcinem Świetlickim.

Tymczasem pozostaje mi jedynie nadzieja, że cudownie uprzejma i niezagadująca ekipana stoisku, na którym zaopatruję się w pieczywo, będzie trwać.

No i karteczki z listami zakupów.

Gorset

Zaliczam właśnie doła w mojej dwubiegunówce, że zacytuję klasyka. Choć być może powinnam – też posiłkując się cytatem – z właściwym sobie urokiem stwierdzić, że „u mnie jak to u mnie, raz pod wozem, raz pod wozem”. Postanowiłam do tego sięgnąć po temat znany, ograny i taki, w którym na pierwszy rzut oka nic nowego powiedzieć się nie da. A co!

Mowa o brzydkich wyrazach, wulgaryzmach, melancholijnych kurwach, rozjebanych pralkach, chujowych dniach i porannym wkurwieniu. (Ha! Nareszcie mogę sobie pozwolić, w końcu jest to metodologicznie uzasadnione). Jeśli się jednak dłużej nad tym zastanowić, sprawa nie wydaje się wcale taka prosta.

Zacznijmy od (podobno) oczywistości. Wszyscy, i to nie od dziś, wiemy, że w literaturze wulgaryzmy są środkiem artystycznego wyrazu i należy je w związku z tym oceniać inaczej niż te używane w języku codziennym. Wciąż jednak na spotkaniach autorskich Marcin Świetlicki jest pytany o to, dlaczego używa w swoich wierszach brzydkich wyrazów; znam też osoby, które całkiem serio obrażały się na Masłowską za nadmiar wulgaryzmów w jej książkach. Tym aspektem jednak nie chciałabym się przesadnie wnikliwie zajmować, bo uważam, że szkoda pary. Najlepszą moim zdaniem ilustracją będzie tu przytoczenie tytułu słabo znanego chyba wiersza Marcina Barana Sny słodkie jak chuj, który to tytuł został przez autora opatrzony gwiazdką odsyłającą do malutkiego przypisu pod całym, długim zresztą, utworem, przypisu wyjaśniającego z rozbrajającą według mnie szczerością: „Bardzo słodkie sny”.

„Ja uważam to częste przeklinanie, zwłaszcza takie przeklinanie już prawie nieświadome, za pewien rodzaj upośledzenia” – mówił prof. Jerzy Bralczyk. Jest to stanowisko ortodoksyjne, przyznać trzeba, i mocno bezkompromisowe, zważywszy na fakt, że – rozumując tak jak Bralczyk – musielibyśmy uznać za upośledzoną większą część polskiego społeczeństwa. Jasne, że używanie wulgaryzmów nawykowo, bezrefleksyjnnie, po prostu jako przecinków, zubaża i niszczy język, nieprzyjemnie się też takiego potoku bluzgów słucha. Przy okazji, jeśli mieliście kiedyś okazję podróżować szóstką lub siódemką na trasie Krzyki – Rynek, być może doświadczyliście tego zjawiska w formie – by użyć eufemizmu – wzmożonej. Trasę tę bowiem upodobała sobie pewna pani cierpiąca, jak mi się dziś wydaje, na zespół Tourette’a. Ja po kilku takich akcjach już wiedziałam, kiedy do tramwaju nie wsiadać, ale osoby, które regularnie tej trasy nie pokonywały, jak się można domyślić, reagowały zgoła inaczej. Odwracały wzrok. Obrażały się. Uciekały. Wdawały się w dyskusję, prezentując się wcale nie słabiej niż chora. Tak. Ciekawe doznanie.

Ale zmierzam do tego, że przeklinają nie tylko osoby niewykształcone, niewyrobione i ogólnie nieogarnięte, prawda? Klną także ci inteligentni, oczytani, błyskotliwi, posiadający poczucie humoru i niezbędny dystans do spraw tego świata. Ja też klnę. Codziennie sumiennie obrabiam swoje poletko w ramach wielkiej akcji wulgaryzacji języka. A do tego namiętnie szukam uzasadnień dla tej działalności i nawet zdarza mi się je znajdować.”Język bez wulgaryzmów to jest przecież cywilizacyjna zapaść” – pisał Jerzy Pilch w felietonie z 2001 r. (jeszcze w „Polityce”), w tym samym tekście jednak dodając zaraz:”Nie ma upojniejszego efektu (pisarskiego, czytelniczego, estetycznego, jakiego chcecie) niż wykwintna fraza sporadycznie krwistą kurwą skontrapunktowana. Ale jak są same kurwy, to czym je – Panie Boże – kontrapunktować?”.

To jest jasne. Wszelka nadmierność jest zła i należy jej unikać. Ale żeby całkowicie rezygnować? To by oznaczało pozbawić się możliwości wyrażania chociażby krytyki w sposób dostatecznie wyrazisty, nie mówiąc już o tym, że żadne inne słowa nie pozwalają rozładować wewnętrznego napięcia w sposób tak prosty, a tak niebywale skuteczny. Mam też swoje prywatne, głęboko przemyślane i uzasadnione motywy. Moje wulgaryzmy zaspokajają mi w pewnym przynajmnniej stopniu głód istotności i potrzebę „czarno-białego” widzenia świata, które się przydaje, zwłaszcza wtedy, kiedy szarość jest tak ekspansywna. Poza tym – już śmiertelnie poważnie – wulgaryzmy pomagają mi sobie radzić z moją nadwrażliwością. Tak. Gdyby w tej chwili w moich drzwiach stanął Stanisław Bereś i z właściwym sobie życzliwym zainteresowaniem zapytał: „Czy jest to rodzaj gorsetu zakładanego na rozedrganą magmę?”, odpowiedziałabym z pełnym przekonaniem: „Tak, to jest rodzaj gorsetu zakładanego na rozedrganą magmę”.

Najsmutniejsze piosenki świata. Druga dziesiątka plus dwie

1. „Porque te vas” – Cria Cuervos (w wersji z „Nakarmić kruki”)
2. „Crying” – TV on the Radio
3. „Don’t Let Me Down” – The Beatles
4. „Good Song” – Blur
5. „This Mess We’re in” – PJ Harvey i Thom Yorke
6. „Rhineland (Heartland)” – Beirut
7. „Perugia” – Brad Mehldau
8. „Over and Over” – Morcheeba
9. „Cure for Pain” – Morphine
10. „We Used to Be Friends” – The Dandy Warhols
11. „The Good Times Are Killing Me” – Modest Mouse
12. „The Eraser” – Thom Yorke

Tekst o przemijaniu. Podejście drugie

Ten post nazywa się tak dlatego, że jestem wiernym wyznawcą teorii mówiącej, że wszystkie teksty, bez względu na ich przeznaczenie, powinny nosić tytuły dokładnie i bez zbędnych metafor oddające ich treść. Hardkorowo, nie?

Dzisiaj podczas mycia lodówki – a tej niewdzięcznej czynności nie chciał się podjąć nikt inny – doszłam do wniosku, że moim życiem rządzi obłęd. Chaos. Grzyb robak. Nieustający dzień świra. A mam przecież dopiero dwadzieścia kilka lat. Co będzie po czterdziestce, na Boga? Ale od początku. Co doprowadziło mnie do tak daleko posuniętych i, przynaję, dosyć bezwględnych, sądów? To mianowicie, że mam w lodówce system. System polega na tym, że pewne rodzaje pożywienia przechowuję na specjalnie do tego celu wyznaczonych talerzykach. Talerzyki mają różne kolory i różną wielkość. Kiedyś w lodówce stał jeden, w porywach dwa. Teraz minumum to cztery, w przystępie szaleństwa chciałam dzisiaj wszystko wyjąć i poukładać na świeżych talerzykach, ale powstrzymało mnie to, że i tak by się nie zmieściło (mamy tylko trzy półki w lodówce, czwartą zabrał ze sobą – metaforycznie zabrał – były współlokator). Zatem – wszystko ma swój talerzyk. Chodzi zasadniczo o to, żeby rzeczy łatwo rozmazujące się, cieknące i brudzące kłaść na talerzyku, a nie bezpośrednio na półce, w celu uchronienia jej przed zabrudzeniem. Nic mnie tak bowiem nie wyprowadza z równowagi jak zamazane półki w lodówce. Takie jest racjonalne uzasadnienie, niby przekonujące, może nawet sensowne. Ale jak jest naprawdę? Czy w istocie chodzi o czystość półek? Czy też raczej rzędem ustawione talerzyki mają mi zaspokoić potrzebę ładu i dać namiastkę harmonii, której jakoś ostatnio brak w moim otoczeniu? Kiedyś M., po zrobieniu sobie kanapki z wędliną, trzymając w ręce kawałek szynki, rozejrzał się z lekkim przerażeniem na boki – wokół niego stało kilka wyjętych z lodówki, pustych talerzyków – i, robiąc nerwowy ruch ręką w stronę tego, na którym chwilę temu leżała rozpołowiona cytryna, spytał bez przekonania: „To tutaj?”. „Nie!!!” – ryknęłam w jakże zrozumiałym odruchu – chcielibyście jeść szynkę o smaku cytryny? Ale kiedy przyszedł moment bolesnej autorefleksji (a przychodzi – zawsze), poczułam, że coś jest nie tak. Może mój talerzykowy system jest zbyt skomplikowany, skoro M. nie jest w stanie się w nim połapać? Może mu zrobić ściągę albo poszukać na forach w Internecie porad, jak inni sobie z tym radzą? Może coś było na ten temat wAlchemiku?

Nie wiem. Czasem mam tylko nieśmiałe przeczucie, że talerzykowy obłęd ma chronić mnie przed niedającą się znieść świadomością, że przemijamy.

Dyskretny dreszcz żenady

Towarzyszy mi zawsze, kiedy w radiu puszczają akurat kawałek, którym się kiedyś zachwycałam, a obecnie uważam – delikatnie mówiąc – za gówno. Pamiętacie zespół Suede? I dobrze. Drugą płytę CKOD (tak, wiem, ci ciągle mają swoich wyznawców, ale jakiś procent freaków jest nawet wśród ponadprzeciętnie inteligentnych osobników)? A Once More with Feeling Placebo? Pewnie każdy mógłby zobić prywatną listę piosenek, które kiedyś mu się podobały, a teraz przyznawanie się do ich słuchania jest co najmniej lekką żenką. Najgorsze wcale nie jest to, że to są słabe kawałki. Słabe kawałki muszą powstawać, być i przemijać – i chwała im za to. Najstraszniejsze jest to, że kiedyś nam się one naprawdę podobały. Że niestety nie zorientowaliśmy się w odpowiednim momencie, że są gówniane. I nawet nie chodzi o to, że w czwartej czy piątej klasie podstawówki moje horyzonty mocno ograniczał duet Roxette, a niewątpliwą przyjemność czerpałam ze słuchania Falling into You Celine Dion tudzież Dr Albana (It’s my life pojawiało się co najmniej kilka razy na każdej szkolnej dyskotece). To jestem w stanie sobie wybaczyć i wspominać z rozrzewnieniem.

Ale że w wieku lat bez mała 20 słuchałam do znudzenia Black Market Music Placebo? Tak, tak. Special KTaste in MenDays Before You CameBlack-Eyed i manieryczny wokal Briana Molko. Nie załapałam się na Dawida Bowiego, ale przecież coś mi się od życia należało. No i chciałam jeszcze coś napisać o subtelnym uroku tej płyty i o tym, że Piotr Stelmach z Trójki jest całkiem serio fanem Placebo. Ale… jak teraz tego słucham, po plecach przebiegają mi dreszcze. Wcale nie rozkoszy.

Najsmutniejsze piosenki świata

1. „Perfect Day” – Lou Reed
2. „Wish You Were Here” – Pink Floyd (w wersji Sparklehorse i Thoma Yorke’a)
3. „The Iris Sleeps under the Snow” – Ścianka
4. „Walk on by” – Richard X (feat. Deborah Evans)
5. „All Mine” – Portishead
6. „Caravan” – Blur
7. „The Last Day of Summer” – The Cure
8. „I Want to Be the Boy to Warm Your Mother’s Heart” – The White Stripes
9. „Smile” – Pearl Jam
10. „Fake Plastic Trees” – Radiohead

Lista osobista. Kolejność przypadkowa.

PS Proszę zwrócić uwagę, że nie ma tu żadnego kawałka U2.
PS 2 Sorry.

Emokit

No, proszę sobie wyobrazić. Rozładował mi się ipod. Zepsuty tramwaj w centrum miasta i świeżo upieczone licealistki opowiadające sobie – z nutką wyższości w głosach, oczywiście – o koledze z klasy, który na pytanie: „Dlaczego się do nas nie przysiądziesz?”, zadane na szkolnej wycieczce, z kamienną twarzą odpowiada: „Bo nienawidzę ludzi. Siebie też nienawidzę za to, że jestem człowiekiem”. Komentarz jednej: „Niezły emokid”.

Janusz Rudnicki w wywiadzie dla „Wyborczej”: „Bo mnie, z drugiej strony, te nieustanne żarty też, kurwa, męczą”.

[Jak ktoś ciekawy kontekstu, to odsyłam tutaj]

Mnie też one, kurwa, męczą. Zwłaszcza gdy pogoda taka, że żyły pumeksem. W końcu: „Życie składa się ze złudzenia wieczności i z przerażającej utraty tego złudzenia”. No, bardzo ładnie. I całkiem emo, nie?