Formy lektury

W tym roku beatyfikacji Jana Pawła II postanowiłam być konstruktywna ze swoją chandrą. A ponieważ czytać jakoś ostatnio nie mogę (ledwo nadążam z przeglądaniem prasy, a i tak na głośnikach i wieży gromadzą się kupy gazet z tą recenzją/felietonem/wywiadem, które koniecznie miałam przeczytać, a ja niebezpiecznie zbliżam się do uznania za własną zasady, że „posiadanie jest formą lektury”), obejrzałam film Jak zostać królem, a także kilka programów telewizyjnych, łącznie z tymi na kanale poświęconym w całości robieniu tatuaży.

Film jest pozbawiony tempa i o jakieś 60 minut za długi, nie ratuje go nawet to, że Helena Bonham Carter w kilku scenach błyska dawnym blaskiem, a Colin Firth jest całkiem niezły (a mocno mnie do siebie zniechęcił rolą lorda Henryka w Dorianie Grayu), ogólnie jednak zdumiewa mnie jedno – stosunek Anglosasów do II wojny światowej. Jak zostać królem to co prawda produkcja brytyjsko-autralijska, a nie amerykańska, ale jednak pewne motywy pozostają niezmienne. Ten zły Hitler napadł na Polskę, a my – niezłomni i bohaterscy Anglicy – wypowiedzieliśmy mu wojnę. Radiowe orędzia naszego króla, cudownie wyleczonego z jąkania, pomagały nam przetrwać trudne chwile i zagrzewały do walki. Miodzio. Niemcy mają przynajmniej poczucie winy, Brytyjczycy – tylko uproszczoną wizję najnowszej historii Europy. Taką wersję soft, specjalnie na potrzeby naszych czasów. I ani słowa o cierpieniach Żydów, Westerplatte i bohaterstwie polskich lotników. Powiedzcie mi, jak tak można? W roku, kiedy polski papież zostanie świętym?

Tymczasem: telewizja to zło. Jeśli po dłuższej przerwie zaaplikujecie sobie około godzinny (wersja dla hardkorowców – dwugodzinny) seans skakania po kanałach, możecie mieć problemy z powrotem do rzeczywistości. Możecie poważnie zwątpić w jej istnienie. Osobiście jestem fanką takich bardziej odjechanych rzeczy, np. kanału Ezo TV (Pan Wróżka to mój ulubiony telewizyjny psychopata) albo tego programu, w którym ekipa wchodzi ludziom do domu i uczy ich, jak sprzątać. W ogóle nie wiem, czy wiecie, ale większość programów to jakieś poronione twory chorych producentów wierzących, że jedyną niewyczerpaną jeszcze formułą telewizyjną jest reality show. Zwykli ludzie oglądają zwykłych ludzi, którzy przechodzą metamorfozy, wybierają suknie ślubne, tatuują się na potęgę, rozbierają, ubierają, szukają partnera, znajdują partnera, kłócą się z partnerem, nie panują nad swoim psem, nad swoimi dziećmi, nad syfem w swoim domu. Przyznaję, że bardzo lubię też wszelkiego rodzaju zestawienia typu „100 najgorszych teledysków dekady”, w których ekspertami są wszystkie byłe żony Michała Wiśniewskiego oraz cały zestaw polskich hiphopowców o ksywach obowiązkowo kończących się na -o, -e lub -u. To jest wprost orgazmiczne doznanie.

Tak. A teraz – na okoliczność zakończenia działalności przez White Stripes – przesłucham sobie wszystkie ich płyty i pewnie będę jak zawsze płakać przy Jolene. Światem rządzi szatan.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *