W ogóle nie mogę słuchać tej płyty. Nie da się. I jeszcze ten teledysk, na którym Yorke wygląda jakby się czegoś nawciągał. I ci wszyscy recenzenci, płaczący histerycznie: „Gdzie nasze Radiohead?”, „Gdzie nasze gitary?”, „Gdzie nasz oswojony, dobrze znany, pełen emocji wokal Thoma?”. „No, jak oni mogli nagrać tak słabą płytę? Tak rozczarować?”. „Przecież to jakieś odrzuty z In Rainbows !”. „To już było!”. „Oni powinni zmienić producenta/przestać nagrywać płyty/oszczędzić nam rozczarowania”. „Już od dawna nie są najważniejszym rockowym zespołem na świecie”.
I tu się zatrzymajmy. Nie są. Może kiedyś byli (jestem fanem, więc uważam, że byli). Nie wydaje mi się, żeby był to najlepszy album w ich dorobku. Nie jest też z pewnością najgorszy. Zresztą ja nie wiem, który album Radiohead jest najlepszy. Zmienia mi się to w zależności od nastroju. Dosyć długo po wydaniu In Rainbows w ogóle nie wierzyłam, że będę tego kiedyś z przyjemnością słuchać. Właściwie przekonałam się do tego materiału dopiero, kiedy zobaczyłam, że – o dziwo – sprawdza się na żywo. I nie chcę wcale powiedzieć, że dla mnie Radiogłowi, bez względu na to, co zrobią, będą zawsze najlepsi na świecie. W pewnym sensie będą, ale nie w tym rzecz. Ja chciałabym tylko, żebyśmy im dali prawo do zrobienia tego, co właśnie zrobili – prawo do nagrania słabszej płyty. Płyty bez pretensji do wielkości. Bez napinania się. Bez umizgów do krytyków czy publiczności. Bez właściwie żadnej promocji. Chyba nigdy w życiu nie byłam tak zadowolona z faktu, że nie jestem krytykiem muzycznym. Bo w sumie rozumiem, że oni muszą tak robić. To ich praca w końcu (ale żeby nawet Paweł Kostrzewa?!). Ja na szczęście nie muszę. Jestem tylko fanem Radiohead. Uwielbiam ich. Także za odwagę pokazania, że mają świadomość, że ich muzyka nie wytycza już kierunków innym wykonawcom i że być może wszystko, co najważniejsze w swojej karierze, już zrobili. W porządku. Przecież nasi ukochani pisarze też piszą lepsze i gorsze książki. Czy ich za to linczujemy? Nie, wręcz przeciwnie – czekamy na kolejne.
Ja też czekam. Jak zwykle. Zwłaszcza że po sieci krąży już kolejna miejska legenda – tym razem dotycząca tego, że The King of Limbs to niejako pierwsza część albumu, który swoją kontynuację będzie miał jeszcze w tym roku. Świadczyć o tym mają jakieś mityczne, pdobno istniejące, wersje utworów z najnowszego wydawnictwa, które w tytułach mają „1”, a także ostatni kawałek na płycie – Separator, mający rzekomo być oddzieleniem dwóch części jednego albumu. No cóż. Zobaczymy.
Tymczasem: cicho. Tylko Yorke powtarzający mantrę: You know you should. But you don’t.