W Alt Cosel leje. Zbieramy zimne i mokre liście z kamyczków, którymi wysypane są groby od zawsze bez pomników. Wyrywamy mlecze. Wszystko karkołomnie, bo z parasolami, z wodą lejącą się z kapturów w kołnierze puchowych kurtek, które natychmiast nią nasiąkają, mimo że powinna po nich spływać. Nadchodzi dziadek z dawno niewidzianym kuzynem (przerzedziły mu się włosy i jakby spuchł), zaczyna wszystkich ustawiać do pionu. Przyniósł kwiatki (sztuczne) i usiłuje wcisnąć je do wąskich plastikowych rurek, które potem wbija między kamyczki. Dziwne ustrojstwo sprawia kłopoty, bo jest szersze niż plastikowa łodyżka bukietu – więc dziadek wyciąga z kieszeni starą, wielką chustkę do nosa w kratę, rwie ją na wąskie paski i owija nimi łodygi plastikowych kwiatów, upychając ponownie w rurki. Ojciec pyta kuzyna, czy ma przy sobie nóż (uparty mlecz nie chce wyjść, po kilku pociągnięciach za mokre liście w ziemi wyścielającej grób nadal tkwi korzeń), kuzyn z uśmiechem zaskoczenia kręci przecząco głową, co naraża go na pogardliwe prychnięcie ojca. Nóż z kieszeni wyciąga dziadek, pojedynek z mleczem kończy się wreszcie sukcesem, ale dziadek, próbując przestawić wielki znicz-lampion, tłucze go. Zbieramy szkło i kawałki plastikowego czubka, przy wtórze kilku ostrzegawczych: „Tylko się nie skalecz, uważaj, nie skalecz się”, oczywiście kończy się na przeciętej skórze kciuka, na szczęście krwi nie widać na palcu pobrudzonym ziemią. Ojciec z dziadkiem powtarzają te same co roku narzekania na to, że nikt nie dba o groby. „No ale jak my mamy zadbać, jak nas tu nie ma”. Chociaż tu są. Rytualne, coroczne upewnianie się w poczuciu winy, że nasze groby rozpadają się i nikną przy innych, bogato ozdobionych, zadbanych, z marmurowymi pomnikami i złoconymi literami.
Wsiadamy do samochodu i jedziemy dalej, na kolejny cmentarz. Przed wjazdem kolega z podstawówki w przebraniu policjanta tłumaczy nam, jak najłatwiej wyjechać i gdzie zaparkować. Rodzice nie mogą znaleźć grobu wujka, prowadzę. Mocno zdziwieni, że grobu nie ma tam, gdzie im się wydawało, że powinien być. Na grobie wujka, dla odmiany z nowym, drogim pomnikiem, wciąż ten sam upiorny wierszyk: „Jak ciężko nam z tym żyć,/ że serce twe przestało bić”. Przestaje padać, tylko z drzew lecą grube krople.
Jedziemy do dziadka, bo po drodze (choć kuzyn też zapraszał do siebie, ale dziś nie damy rady, innym razem). Babcia każe mi się przesiąść na krzesło obok niej, żeby mnie lepiej widzieć („Z twarzy dobrze, tylko troszku za chuda” – mówi do mamy). Wspomina, jak kiedyś (przed wojną) w miejscu, gdzie dziś stoją największe zakłady przemysłowe w mieście, chodziła do lasu na jagody (żeby móc spokojnie zbierać, trzeba było wcześniej zapłacić pewną sumę, inaczej trzeba się było kryć przed patrolami na motorach). Dziadek pyta, ile płacimy za prąd i wodę, a ile za mieszkanie, ale nie bardzo słucha odpowiedzi, tylko opowiada, jak wszyscy sąsiedzi kradną prąd. „Koszą trawę, a kabel od kosiarki wychodzi z piwnicy”. „Przecież za prąd z piwnicy też musicie płacić”. „Nie, za to nikt nie płaci, piwnica to państwowe”. Babcia recytuje mi wierszyk o wieżach kościoła, które mnie wołają. A potem mówi, że chciałaby wiedzieć kiedy umrze, żeby się przygotować. Dziadek zaczyna jej udowadniać, że to bez sensu. Wyciąga nalewkę, która smakuje trochę jak becherovka, choć on nazywa ją winem. W rozmowę wkrada się chaos, zaczynają się przekrzykiwania, robię ruch jakbym chciała wstać z krzesła, co oznacza, że jeszcze jakieś 20 minut i będziemy mogli wyjść. Jestem dzielna.
Na obiad jemy kluski i ziemniaki z tłuszczem i gotowaną kapustą. Umawiamy się na wieczór ze znajomymi. Zaczyna się jak klasyczne spotkanie rzutkich, młodych przedsiębiorców – rozmowami o firmach (przy czym A. już na wejściu pyta, czy wiemy, co się stało z M., bo jej się niedawno śniła). Interesy jakoś idą, mimo że dostawcy nawalają, klienci chcą nas orżnąć na kasę, a w pracy spędzamy po 12 godzin dziennie. Między wierszami wspominam, że myślałam o tym, żeby zacząć chodzić na jogę. P., trzydziestoparoletni właściciel hurtowni i sklepu, mający za sobą również niezbyt udany romans z lokalną polityką, z właściwym sobie niezawodnym przekonaniem o własnej słuszności podszytym lekko psychodelicznym uśmiechem, stwierdza, że „joga otwiera cię na zło”. „Tak mówią tylko katolicy” – mruczę pod nosem. „Ja jestem katolikiem”. I zaraz, na tym samym oddechu, zaczyna opowiadać, że uczy się jeździć konno i ma 22-letnią instruktorkę, dzięki której po kilku miesiącach lekcji zaczyna galopować. Kontrę wyprowadza J., opowiadając, jak bardzo dość ma pracy na etacie i jak mocno przygnębia go fakt posiadania firmowej karty umożliwiającej darmowe przejazdy autostradą. A. z uporem maniaka wraca do pytania o starą, milion lat niewidzianą koleżankę z podstawówki („Wiecie może, co się z nią stało? Żyje? Śniła mi się ostatnio”, niestety, nikt nic nie wie). K. przypomina sobie o koledze z klasy, który się powiesił, i nagle wszyscy zaczynają wspominać równolatków, którzy już nie żyją. Robi się ponuro i mówię, żeby nie zamulali, że my jesteśmy przecież żywi, ale patrzą na mnie tylko z przygnębieniem i przyganą. I tak jest już do końca: rodzinne konflikty, wypadki, choroby i śmierci, odklejone wspomnienia z podstawówki i ogólniaka, mgliste plany na sylwestra („Chodźmy na prawdziwy bal”) i wspólne wypady, do których nigdy nie dojdzie (plus pełniące rolę refrenu pytanie „Co się stało z M.?”). Nie poddaję się, nucę sobie Blur i jeszcze mi się wydaje, że listopad mnie nie dotyczy. Wracamy, mijając zakład pogrzebowy „Kora & Gwóźdź”. Na podświetlonej tablicy widnieje nazwa wypisana gotycką czcionką. Uświadamiam sobie, że za rok chcę świętować Halloween.