W tym roku święta mają zapach kocich szczyn, którymi najwyraźniej przesiąkła choinka, stojąc na placu pod Biedronką. Nie było “pierwszego magicznego momentu”, tego kiedy – już po starannym opleceniu drzewka sznurem z lampkami – podłącza się je po raz pierwszy do gniazdka i wszystkie naraz się zapalają. Bo się nie zapaliły. Bombki są w tym roku w kolorze szarym i czarnym, żeby odzwierciedlały mrok mojej duszy. Podczas ich zawieszania udało mi się zbić ulubiony kieliszek i dokonać kolejnych nieodwracalnych szkód na mojej pięknej, dębowej podłodze. Kupiłam masę niepotrzebnych nikomu rzeczy w charakterze prezentów, z góry wiedząc, że i tak się nie spodobają i nikogo nie obejdą. W ramach poprawy humoru kupiłam też dwie czarne sukienki. Nie pomogło. Poszłam do sklepu zmielić kawę, żeby zabiła zapach szczyn. Pomogło, ale tylko trochę. Nie upiekłam pierniczków. Połamane paznokcie raczej nie odrosną do Wigilii. A złamane serce się nie zrośnie. Raczej nie dam rady wystylizować się na żadną szczęśliwą, spokojną i spełnioną postać. Pozostaje mi podjąć heroiczną i z góry skazaną na porażkę próbę przetrwania do poświątecznego wtorku. Stay tuned.