Tarantino dla ubogich

Rozpuściła włosy i wdychała zapach odżywki. Musiał się mieszać z zapachem wody toaletowej za uszami i na szyi, chociaż tej ostatniej nie wyczuwała już w ogóle, z wyjątkiem tego momentu, kiedy zanurzała się w basenie i rozgrzana skóra szyi po raz pierwszy zderzała się z chłodną wodą. To było bardzo przyjemne. Różne osoby często mówiły jej, że ładnie pachnie. Zastanawiała się, czy może to potraktować jako substytut odpowiedzi na to odwieczne „Czy jestem ładna?”. Czy jestem wystarczająco ładna? Podobno to pytanie konstytutywne dla wszystkich dziewczynek. Zachciało jej się śmiać, nawet nie chciało jej się reagować świętym oburzeniem, trenowanym przez lata feministycznych lektur i życia oglądanego przez szybę biblioteki/ własnego pokoju. Czy jestem wystarczająco ładna/ szczupła/ sympatyczna? Czy jestem interesująca? Czy to w ogóle na kogoś jeszcze działa? Czasami w przymierzalni w sklepie zdarzało jej się spojrzeć znienacka na swoją twarz, i za każdym razem zaskakiwało ją, jak jasne i bezradne ma oczy – jak psiak, który czeka tylko na zdawkowe poklepanie po grzbiecie i to mu wystarcza do szczęścia. Tak, ta metafora z psem zdecydowanie domaga się rozwinięcia, zauważyła kwaśno w myślach, w końcu literatura/ muzyka głosi, że to raczej mężczyzna chce być psem kobiety.

Z nudów pomalowała paznokcie na granatowo. U nóg, u rąk jej się nie chciało. Sprawdziła zapas soku grejpfrutowego. Dopóki był, nie trzeba było wychodzić z domu. Nikogo nie wzruszają te moje śmiesznostki, drobne natręctwa i dziwactwa, rozczuliła się nad sobą. Nawet to, że nie potrafię już zasnąć bez leków. Nikt nie chce się bawić w ten cyrk z neurotyczną osobowością naszych czasów. W sumie ona też nie miała na to specjalnej ochoty. Przydałby się prawdziwy mężczyzna, taki z Mad Maxa co najmniej. Dość miała użalających się nad sobą chłopców jak postaci z kreskówek. Powinniście wszyscy iść do wojska na dwa lata, z całkowitym banem na przepustki u mamusi. Przymusowe, zbiorowe odcinanie pępowiny, uśmiechnęła się mściwie. Prawie jak Uma Thurman w…

***

I jak Wam się podoba? Może nie jest to jeszcze harlequin, ale przyzwoita literatura kobieca już chyba tak… Jeszcze trochę treningu i wstrzelę się gdzieś w niszę pomiędzy Katarzynę Grocholę a Janusza L. Wiśniewskiego, co? Doda się trochę erotyki, refleksji o przemijaniu jak u Whartona i będzie hit.

OK, to teraz dwa słowa o inspiracji. Przeczytałam ostatnio dwie książki Igora Ostachowicza (tak, to ten Ostachowicz od Tuska, ale to nie ma znaczenia, bo na początku wcale tego nie wiedziałam): nominowaną do Nike Noc żywych Żydów z 2012 r. (teraz do kupienia w taniej książce za 9,99) i ostatnią, Zieloną wyspę z 2015 r. Obie bardzo sprawnie napisane, z fabułą, akcją, punktem kulminacyjnym, postaciami, które da się lubić (szczególnie podoba mi się, jak Ostachowicz portretuje kobiety), a także pewną dawką autoironii. Po Żydach aż mam ochotę wrócić do opowiadań Borowskiego. No dobra, mam ochotę do nich wrócić i bez lektury Ostachowicza (takie życie), ale co tam.

Dziwi mnie, że książki przeszły w zasadzie bez echa, ale mam teorię, że dla rasowych krytyków mogły być za mało artystyczne i niebezpiecznie bliskie literaturze popularnej, z kolei dla prawdziwych fanów poplit jednak trochę za nudne – w końcu Zielona wyspa to ponad 400 stron i tylko dwoje bohaterów na bezludnej wyspie!

Ha! Jednak coś tam pisali (o Żydach dobrze, o Wyspie źle, jakie to przewidywalne – bardziej niż przemówienie Schetyny na konwencji Platformy). Ale niech stracę – mi się podobało. Weźcie na wakacje. A teraz idę malować paznokcie.

 

Nienawidzę życia

Bo:

1. Nie jestem jak Thom Yorke.

2. Nie mam talentu Masłowskiej i nie mogę zarabiać pisaniem na życie.

3. Ciągle dostaję w dupę.

4. Zamiast normalnych mężczyzn zaczepiają mnie zwykle panowie 60+, oferując, że zrobią mi inhalację albo pokażą, jak się PRAWIDŁOWO składa ręce podczas pływania, przy okazji obleśnie gapiąc się na moje piersi/ nogi/ głównie piersi.

5.  Nikt tak doskonale jak ja sama nie potrafi sprawić, że nienawidzę swojego życia bardziej i bardziej.

6. Za każdym razem, kiedy wydaje mi się, że coś zaczyna zmierzać we właściwym kierunku, wydarza się coś, co sprawia, że wszystko pryska.

7. Wiem, że nie pojadę na Open’era ani na prawdziwe wakacje.

8. Nic nie męczy mnie tak bardzo, jak przymus nieustannej samoobserwacji. Jakby to była jakaś nowa religia: motywy, przekonania, świadome, nieświadome, i cały ten bullshit.

9. Brzydzi mnie ta koślawa autoterapia, którą tutaj uprawiam.

10. Boję się zasnąć.

 

The cruellest month

W kwietniu chcę mieć 10 lat, czarne lakierki z kokardką i zaraz po szkole grać z Kamilą w gumę do upadłego. Pisać wypracowanie – ciąg dalszy powieści Ten obcy i wyciągać z szafy koronkowe rękawiczki od komunii za każdym razem, kiedy mi smutno. Cieszyć się tym upiornie ostrym słońcem i przenikliwie zimnym wiatrem. Chodzić w czarnych legginsach z lycry i różowej bluzie z Myszką Miki. I żeby z całego świata istniała tylko droga ze szkoły do domu, ta dziura w siatce, przez którą wchodziło się na kartingi, obce bloki osiedla i moja wąska ulica bez cienia.

Jeszcze żeby jedzenie nie smakowało jak wióry, tylko jak bułka z masłem i szynką, którą mama podawała mi przez okno prosto z kuchni; żebym nie czuła się tak rozpaczliwie sama, tępo wpatrując się w monitor, śledząc te wspaniałe obrazki z życia obcych ludzi, na których wszyscy się śmieją, chwalą pierścionkami zaręczynowymi, różowymi bobasami albo tym, co zjedli na śniadanie.

Może wtedy nikt by nie mówił, jak negatywną osobą jestem i że sama przyciągam te wszystkie złe rzeczy, które się dzieją, a nawet gdyby, to nie miałoby to żadnego znaczenia dla mnie 10-letniej, zatrzymanej w samym środku chłodnego, słonecznego kwietnia.

Najokrutniejszy miesiąc to kwiecień. Wywodzi
Z nieżywej ziemi łodygi bzu, miesza
Pamięć i pożądanie, podnieca
Gnuśne korzenie sypiąc ciepły deszcz.
Zima nas otulała i kryła
Ziemię śniegiem łaskawym, karmiła
Maleńkie życie strawą suchych kłączy […]

T.S. Eliot, „The Waste Land”

 

Piekło hipsterstwa

Kuba Wojtaszczyk plastycznie i trafnie maluje pustkę, bezsilność i piekło hipsterstwa. To ciekawa i aktualna literatura. Polecam

– napisał Kuba Żulczyk o powieści Kiedy zdarza się przemoc, lubię patrzeć. Rekomendacja znalazła się wprost na przedniej okładce, co mnie zresztą w ogóle nie dziwi (kto by nie chciał, żeby Żulczyk rekomendował jego książkę?!), zaś Wojtaszczyk już zdążył zostać okrzyknięty kolejną nadzieją młodej polskiej prozy. A ponieważ wydawca najwyraźniej wziął sobie do serca badania trendów mówiące, że im więcej razy na okładce i w notkach o książce pojawią się słowa „hipster” i „prekariat”, tym większe szanse na to, że nieszczęśliwi, acz zorientowani w najnowszych trendach przedstawiciele tych grup społecznych (albo raczej do nich pretendujący), po nią sięgną. Marketingowo – majstersztyk. Sama kupiłam książkę jeszcze tego samego dnia, w którym dowiedziałam się o istnieniu autora, czyli dzień po premierze…

Wojtaszczyk prowadzi lud na barykady! Hipsterzy i prekariusze wszystkich województw, łączcie się!

– grzmi wydawca z okładki. A co dostajemy w środku? Moim zdaniem coś zupełnie innego niż to, co obiecują slogany. Owszem, jest trochę delikatnej beki z hipsterstwa, espadrylów, przestylizowanych grzywek, t-shirtów z hasłami „I’m a fuckin artist” i akcji „zawłaszczających przestrzeń miejską”, ale stanowi ona tylko dodatek (jak pisałam – zdaje się, że dzisiaj już niezbędny) do całkiem zgrabnej i dobrze pomyślanej fabuły. Fabuły, której poszczególne wątki konsekwentnie rozwijają się przez całą powieść – co wcale nie tak często spotykane we współczesnej produkcji literackiej. Do tego fabuły, którą (w porywach entuzjazmu) określić można jako sensacyjno-kryminalną.

Wszystko zaczyna się od wstrząsającego happeningu z wykorzystaniem martwych chomików i kartonowych pudełek po butach (kto nie robił w dzieciństwie w taki właśnie sposób pogrzebu swojemu chomikowi/ śwince morskiej/ rybce?), zinterpretowanego jako akcja sprzeciwu wobec realiów polskiego rynku pracy, których doświadczają boleśnie przede wszystkim studenci i absolwenci kierunków humanistycznych. Autor happeningu, tajemniczy Radomir W., trafia do aresztu, a studenci – mimo wakacyjnej pory – zaczynają protestować w jego obronie i domagać się od władz miasta pracy na godziwych warunkach.

Co do postaci, to daje się zauważyć zdecydowana nadreprezentacja doktorantów kierunków humanistycznych. Mamy oczywiście również parę gejów, całe mnóstwo socjologów, polonistów i kulturoznawców specjalizujących się w popkulturze i antropologii codzienności. Na tym tle wyróżnia się postać ekscentryka Witolda Szpaka, któremu wydaje się, że jest trzecim, zaginionym synem księcia Karola i Lady Di, a to, że wychował się na polskiej wsi, to czysta złośliwość losu. Witold gardzi pospólstwem, z którym mieszka (z powodów finansowych był zmuszony podnająć dwa pokoje w swoim poznańskim apartamencie), zarazem jednak daje się w pewnym momencie porwać niezdrowej fascynacji tymi „pospolitymi typami ludzkimi”. Typy te noszą zresztą znaczące nazwiska: wykładowczyni na ASP to Barbara Przegródka, współlokatorka Wicia, doktorantka na polonistyce – Weronika Krzeplińska, jego wysoko urodzony przyjaciel – Gustaw Istniejewicz, a przywódca studenckiej rewolty – Andrzej „Pączi” Pączkowski.

Niby wszystko to jest lekkie i zabawne, wyczuwamy doskonale, w którym miejscu jest czas na heheszki z hipsterów, a kiedy trzeba dostrzec czytelne nawiązania do Gombrowicza (Wicio Szpak bawi się innymi bohaterami jak demiurg – kłania się Witold z Pornografii) czy kultury popularnej (wątek kryminalny, w powieści giną bowiem nie tylko chomiki, ale także ludzie). Nie mogę się jednak pozbyć pytania, po co w zasadzie Kuba Wojtaszczyk napisał tę ksiażkę. Jeśli faktycznie po to, by obnażyć pustkę, bezsilność i piekło hipsterstwa, to jedyny wniosek, jaki dla mnie płynie z tej lektury, jest taki, że w przypadku hipsterów nawet pustka, bezsilność czy piekło są ironiczne, a więc w jakimś sensie – powierzchowne. Brakuje mi tu prawdziwych ludzi i autentycznych emocji, a także empatii i zaangażowania autora przy ukazywaniu ich życia i problemów. Wojtaszczyk za bardzo się asekuruje, pisząc z dystansu i biorąc wszystko w ironiczny cudzysłów. Szkoda, bo ma niezły warsztat i pewnie byłby w stanie powiedzieć coś istotnego. Niestety, nie tym razem.

Z rozmyślań przy sprzątaniu

Ładny dzień nam dzisiaj Bozia dała. Wdychając zapach płynu do czyszczenia szyb, który lubię prawie tak bardzo, jak chloru po basenie, myślałam o tym, że może potrzebuję jednak przewodnika duchowego (WTF?). Że z okazji walentynek wszyscy powinni przeczytać O sztuce miłości Fromma (ale w zasadzie – po co? ja przeczytałam i co z tego?) i jak bardzo nie chce mi się gotować. O dwóch kolesiach z autobusu, którzy byli jak wyjęci z końca lat dziewięćdziesiątych, w tych swoich szarych dresach, wymiętych ortalionowych kurtkach i ciasnych czapkach nasuniętych na oczy. Rozmawiali o nowej płycie Kalibra 44, to znaczy jeden z nich mówił, że słucha tego na okrągło, a drugi pytał, czy to ci, z których ten jeden się zabił. A przecież mogliby wyglądać inaczej i słuchać przynajmniej ambitnej elektroniki. Dlaczego moje życie składa się z niepasujących do niczego części, których nie potrafię zintegrować, mimo że ostro zapierdalam w tym kierunku i tak bardzo staram się być konstruktywna. Czy warto iść na nowy film Petera Greenawaya, chociaż nie zrobił niczego dobrego od The Pillow Book (nie oglądałam tego co prawda od liceum, bo się boję, że wcale nie było dobre, ale tak mi się wydaje), czy może lepiej jednak rozważyć samobójstwo (tu, natychmiast)? Wolę nie poznawać tego ładnego chłopca z przystanku, bo jeszcze by się okazało, że nie wie, kto to Kim Gordon, wierzy w to, co mówią w „Faktach”, nie czyta regularnie „Tygodnika Powszechnego”, nie znosi Evana McGregora i nie łapie tych wszystkich ironicznych aluzji. I czy warto robić memy z wierszy współczesnych (poezja współczesna, źle obecna w szkole), a potem zakładać im fan page, skoro i tak nie nazbierają wystarczającej ilości lajków (wystarczającej do czego?). Przy wkładaniu świeżych tulipanów (chyba możemy już odtrąbić koniec zimy?) do szklanego wazonu miałam już bolesną świadomość, że nie.

Tribute to Tomasz Mann

Zawsze kiedy łamie mi się paznokieć, czyli jakieś dwa do trzech razy dziennie, myślę o Hansie Castorpie i obgryzionych paznokciach Kławdii Chauchat, w której był tak beznadziejnie zakochany przez niemal siedem lat swojego pobytu w sanatorium „Berghof”. W zasadzie to te obgryzione, nierówne paznokcie były czymś, co nadawało jego fascynacji bardziej realny wymiar. Jednak myśl o tym, że można kochać kogoś, o kim nie wie się wiele więcej ponad to, jak się śmieje, że zawsze trzaska drzwiami, wchodząc do jadalni, i ma obgryzione paznokcie, wzrusza mnie za każdym razem tak samo.

Odkąd pamiętam chciałam być postacią z powieści Tomasza Manna – spędzać czas na podróżowaniu po Europie, obserwowaniu ludzi i rozważaniach o upadku cywilizacji, bez troszczenia się o pieniądze (jego bohaterowie po prostu je mają). Jadać dużo, nawet gdy nie czuję głodu, jak Hans Castorp. Mieć mlecznobiałą, delikatną skórę z prześwitującymi niebieskimi żyłkami, jak Kławdia. Być wrażliwa jak Hanno z Buddenbrooków. Mieszkać w Lubece albo Hamburgu. Jeździć co roku na trzy miesiące wakacji nad Bałtyk. Pojechać do Wenecji i umrzeć… (żarcik).

Kiedy teraz wracam do Czarodziejskiej góry, Buddenbrooków albo opowiadań Manna, mam wrażenie, że to zawsze był pisarz schyłku i niespełnienia. Nawet słynna drobiazgowość opisów jest przecież u niego podszyta dekadencją i przeczuciem upadku. Czytasz o tym, co Hans Castorp zjadł na śniadanie, i jak skrojony był jego doskonałej jakości płaszcz (zgodnie z najnowszą modą), a podskórnie czujesz, że ta historia nie skończy się dobrze.

Oczywiście nie tylko ja ulegam urokowi świata stworzonego przez Manna. Paweł Huelle, wydając już ładnych parę lat temu Castorpa, dał dowód fascynacji nawet lekko niezdrowej. Przypomnę: jedno zdanie z Czarodziejskiej góry – wzmiankę o tym, że Hans Castorp przed przyjazdem do Davos odbył „cztery półrocza studiów na politechnice gdańskiej” – Huelle uczynił punktem wyjścia i kanwą swojej kilkusetstronicowej powieści. Odwzorowuje w niej z zegarmistrzowską precyzją styl Manna, opowiada też w istocie tę samą historię, która napędza akcję Czarodziejskiej góry. Castorp przyjeżdża na wakacje do Sopotu, spotyka piękną Polkę, zakochuje się, nigdy nie zamienia z nią ani słowa… W tle Gdańsk z początku XX wieku i kuracyjny Sopot, tak bardzo kojarzący się z Wenecją.

Wiem, że dla miłośników Manna ten tekścik będzie zbiorem komunałów, ale nie mogę się powstrzymać przed jeszcze jednym spostrzeżeniem. Skoro Mann był apologetą mieszczaństwa i to jego przedstawicieli uczynił bohaterami wszystkich swoich dzieł, dlaczego mają oni takie „niemieszczańskie” dylematy? Dlaczego ulegają obsesjom, iluzjom i dręczą się dzieleniem włosa na osiemnaścioro jak nie przymierzając jacyś współcześni neurotycy?

* Przyznaję, że nigdy nie przeczytałam do końca Doktora Faustusa. Nie wierzę nawet, że tłumacz to zrobił;) Poza tym pochłonęłam wszystko, nawet Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla.

Stary lubieżny dziadu

Anegdota jest taka: w młodzieńczym okresie burzy i naporu (przez niektórych uważanym za heroiczny), czyli mniej więcej w drugiej klasie liceum, zaczytywałam się w książkach Milana Kundery. Wychodziły wtedy w PIW-ie w charakterystycznej, czarnej serii. Miałam w domu prawie wszystkie. Kiedyś wzięłam ze sobą jedną z nich, chyba Tożsamość, którą podczytywałam na przerwach i co nudniejszych lekcjach z niesłabnącym zachwytem. Niestety, nikt z nauczycieli nie zwracał jakoś uwagi ani na mnie, ani na moje wybory lekturowe, aż do lekcji religii (tu w moim wspomnieniu coś się nie zgadza – skoro byłam w okresie burzy i naporu, co u licha robiłam na lekcji religii?!), na której nasz ksiądz-kolejarz (po tym, jak kiedyś prostodusznie przyznał się, że „zanim poczuł powołanie, pracował na kolei”, już nigdy nie nazywaliśmy go inaczej) zlustrował najpierw mnie, potem okładkę książki leżącą na mojej ławce i z lekkim przerażeniem w oczach zapytał: „Co ty za poważne książki czytasz?”. Myślę, że nie bez znaczenia był tu fakt, że znał mnie wcześniej z depresyjnych prac pisemnych pełnych cytatów z poètes maudits oraz złośliwych pytanek w stylu: „Dlaczego ksiądz mówi, że miłość dwojga mężczyzn jest nienaturalna? Przecież dla nich to właśnie jest zgodne z naturą…”.

Wracając do Kundery, jedna część prawdy jest taka, że byłam jego fanką. Może nawet psychofanką. Druga – ta smutniejsza – taka, że od liceum nie wracałam do jego powieści. Coś mi mówiło, żeby tego nie robić. I mogło tak być do dziś, gdyby nie sam Kundera, który – na swoją zgubę – postanowił wydać nową książkę. W zasadzie książeczkę (100 stron) – Święto nieistotności. Co za rozczarowanie!

Po lekturze nie mogę uwolnić się od wrażenia, że to pisanie jest takie… błahe! Te wszystkie niby filozoficzne dysputy bohaterów, okraszone anegdotami o Stalinie i Chruszczowie – to jakieś pozory głębi dla egzaltowanych licealistek. Te spacery po Ogrodach Luksemburskich i obserwowanie młodych dziewczyn z odsłoniętymi pępkami… A najgorsze, że wydaje mi się teraz, że on zawsze taki był. Pretensjonalny. Naiwny. Erotoman. Do tego posunięty w latach.

Jak w tym – świetnym zresztą – wierszu Miłosza:

Moje uszy coraz mniej słyszą z rozmów, moje oczy słabną, ale dalej/ Są nienasycone.

Widzę ich nogi w minispódniczkach, spodniach albo w powiewnych tkaninach,/ Każdą podglądam osobno, ich tyłki i uda, zamyślony, kołysany marzeniami porno./

Stary lubieżny dziadu, pora tobie do grobu, nie na gry i zabawy młodości./

Nieprawda, robię to tylko, co zawsze robiłem, układając sceny tej ziemi z rozkazu erotycznej wyobraźni./

Nie pożądam tych właśnie stworzeń, pożądam wszystkiego, a one są jak znak ekstatycznego obcowania./

Nie moja wina, że jesteśmy tak ulepieni, w połowie z bezinteresownej kontemplacji, i w połowie z apetytu./

Jeżeli po śmierci dostanę się do Nieba, musi tam być jak tutaj,/ tyle że pozbędę się tępych zmysłów i ociężałych kości.

Zmieniony w samo patrzenie, będę dalej pochłaniał proporcje/ ludzkiego ciała, kolor irysów, paryską ulicę w czerwcu o świcie,/ całą niepojętą, niepojętą mnogość widzianych rzeczy.

Aha, i nie próbujcie przypadkiem oglądać Nieznośnej lekkości bytu z Juliette Binoche na podstawie Kundery. To nie jest dobry film.

Á propos lubieżników – niestety przeczytałam też ostatnią książkę Jerzego Pilcha Zuza albo czas oddalenia.

Kto przy zdrowych zmysłach zakochuje się w kurwie?

– pyta Pilch, cytując M.V. Llosę. A odpowiedź, którą daje na to pytanie w swojej opowiastce (trudno to nazwać powieścią, choć wydawca tak robi – według mnie przypomina to raczej niedokończony szkic do powieści), jest tyleż banalna, co prawdziwa. Kto zakochuje się w kurwie? Otóż – każdy.

Kocham cię, Zuza. Tęsknię za tobą jak zwierzę. Facet działa jak magnes. Na starość słabnie. Nie ma co chichotać. Człowiek jest stęsknionym zwierzęciem. Wysuwają się ostatnie podpórki spod stóp, ostatnie listewki. Próbuję, ale codziennie jest gorzej.

Ja też próbowałam, ale jeśli nawet chichotałam, to z zażenowania. Powiedzcie mi, że Pilch nie zawsze był tak pretensjonalny, błagam. Te 100 stron to zwyczajny zbiór niezbyt składnych notatek, autocytatów i średnio śmiesznych spostrzeżeń podstarzałego erotomana. Znowu… Jakbym była Rusinkiem, Franaszkiem czy tym, kto tam aktualnie pracuje w WL-u, to odesłałabym to autorowi z adnotacją „słabe” i wstrzymała druk. I to z sympatii, naprawdę.

Tymczasem muszę żyć z tym, że ulubieni kiedyś autorzy, zamiast szykować się do grobu, zjadają własne ogony, kołysani marzeniami porno.

Bohater (wersja robocza)

Dostałam pod choinkę kołonotatnik z Bohaterem. Rozczarowanie razy dwa: pierwsze wyrażone przez znajomego ośmiolatka („Ale ta pani brzydko rysuje”), drugie moje („Jak to wszystkie kartki oprócz jednej są zapisane? A gdzie ja mam się dopisać?!”). Więc dopisuję się tutaj (wybór złotych myśli z ostatnich kilku dni, kolejność przypadkowa).

1. Nie wiem, co to jest, ale to musi być moje prywatne dno, w którym każdego dnia rano zadaję sobie pytanie „Czy mogłabym czuć się gorzej?”.

2. Dlaczego wszyscy każą mi jeść przecier z jarmużu i pić napar z pokrzywy?

3. Odkąd powiedziałam ojcu przy Wigilii, że się rozwodzę, czuję już wyłącznie ulgę.

4. Chcę budzić się codziennie przy dźwiękach Movin’ On Up Primal Scream.

5. Te desperackie próby nawiązywania zdrowych, inspirujących i satysfakcjonujących dla obu stron relacji są takie upokarzające.

6. Nie chce mi się.

7. Nie rozumiem: skoro wszyscy mówią, że wyglądam ślicznie, to czemu on tego nie dostrzega?

8. Tak mnie już męczy to bycie ironiczną, ale nie potrafię inaczej.

9. Dlaczego w Delcie Dietla Świetlickiego jest tylko jeden tekst o śmierci ojca?

10. I to z bocznej kolumny.

Dajcie znać, czy mogę już zacząć zarabiać na swojej neurozie.

Michał R. Wiśniewski

Mówcie, co chcecie, ale jak ktoś w Polsce nazywa się Michał Wiśniewski i do tego chce być pisarzem, nie ma lekko. Nawet mimo dodania „R.” między imieniem i nazwiskiem, w wynikach Google’a wyskakują głównie zdjęcia legendarnego lidera Ich Troje. Szkoda, bo pisarz Michał Wiśniewski to interesująca postać.

Od pierwszej powieści Jetlag Wiśniewski pozostaje wierny nazywaniu książek po angielsku (gdybym kiedykolwiek pisała powieść, też bym tak zrobiła; zresztą wszystkie moje niedokończone i niezaczęte wielkie powieści realistyczne mające być niesłyszanym dotąd głosem pokolenia, miały angielskie tytuły). Teraz mamy God Hates Poland, ale dla mnie ten tytuł – podobnie zresztą jak w przypadku Jetlagu – nie jest kluczem do powieści. Innymi słowy, nie dowiecie się z niej raczej, czy i dlaczego Bóg nienawidzi Polski. W ogóle nie dowiecie się za dużo o Polsce. Co nie znaczy, że nie warto czytać Wiśniewskiego.

To, co – moim zdaniem – u Wiśniewskiego jest najbardziej udane, to konstrukcja postaci, w których istnienie można uwierzyć, ale które jednocześnie są interesujące literacko. W God Hates Poland jest ich kilka: młoda mężatka Natka, która mogłaby być moją sąsiadką/ koleżanką ze studiów/ znajomą z porannego autobusu itp.; szalony informatyk Tomasz, niebezpiecznie bawiący się w Boga; czy Sławek, pochodzący ze Szczecina, ale mieszkający w Warszawie pisarz, który męczy się właśnie nad drugą powieścią. A każdy z nich jest odrębnym wszechświatem.

Najbliższy jest mi oczywiście Sławek, który – poszukując tematów i inspiracji do nowej książki – angażuje się w nie do końca oficjalny eksperyment związany z nowymi technologiami. Najlepszy jednak (choć mocno przerysowany) jest motyw iście odyseuszowej wyprawy Sławka z warszawskim przyjacielem, poetą Franciszkiem („Uprawiam poezję bezesencjalną. To najczystsza forma poezji. Najpierw trzeba pozbyć się rymów. Potem rytmu. Słowa zastąpić dźwiękami. A na końcu tej drogi jest nicość. Poezja bezesencjalna polega na tym, że powstrzymuję się od pisania wierszy. A każdy, kto był poetą, wie, jakie to jest trudne. Nie napisać wiersza, który wypala trzewia, wyszarpuje się z duszy… to jak zabijać cząstkę siebie”.), do rodzimego Szczecina i ich nocny szlak od knajpy do knajpy w towarzystwie starych koleżanek Sławka. Ich rozmowy i język, jakiego używają, są tak wydumane, że aż jestem w stanie uwierzyć, że właśnie tak mówi współczesna polska „klasa kreatywna” (hasztag: sarkazm).

Łączy mnie z Wiśniewskim (częściowo) wspólny kod kulturowy i (bardziej) podobne poczucie humoru, ale mimo to nie mogę zapewnić, że jego druga książka jest równa. Bo nie jest. Niektóre sceny i dialogi rażą sztucznością (nie wyobrażam sobie, żeby koleś – nawet po pięciu szotach – powiedział do laski: „Mógłbym się w tobie zakochać, a jutro byśmy o niczym nie pamiętali”, a ona mu na to odpowiedziała: „Mogłabym zakochać się w tobie, ale jestem zbyt pijana”), inne są niepotrzebnie rozwlekane (dało się to zauważyć już w Jetlagu, ale tam – może z powodu mniejszej objętości – jakoś mniej rzucało się to w oczy). Mam wrażenie, że niektóre scenki trafiły do książki przypadkiem, tylko dlatego, że autorowi trudno było z nich zrezygnować. Szkoda, bo parę cięć wyszłoby God Hates Poland na dobre.

Ale jest coś fajnego w pisaniu Wiśniewskiego – jakiś luz, a jednocześnie czułość w pokazywaniu świata i ludzi, bez której trudno pisać o czymś innym niż o sobie. Jeśli wierzyć autorowi i uznać, że Jetlag był książką o miłości (bo był), to God Hates Poland powinna być książką o nienawiści. Ale, kaman, tu nawet androidy są przedstawione w taki sposób, że ma się ochotę je przytulić!

À propos androidów i wszystkich innych cyberpunkowych wątków, to zwyczajnie je tu pomijam, bo po pierwsze się na tym nie znam, po drugie, wydaje mi się, że gdyby Wiśniewski chciał napisać cyberpunkową powieść, to nie wydawałby jej jednak w „Krytyce Politycznej”, po trzecie w końcu – uważam, że nie są najważniejsze. OK, wątek sztucznej inteligencji i władzy maszyny nad człowiekiem zawsze będzie pasjonujący, ale dla mnie Wiśniewski to jednak przede wszystkim dobry pisarz obyczajowy. Te książki się świetnie czyta. Przy zmyśle obserwacji, empatii i dobrym słuchu językowym to już naprawdę sporo. Szwankuje natomiast warstwa fabularna, niektóre wątki niepostrzeżenie umierają śmiercią naturalną albo zostają zagadane, inne znajdują rozwiązanie, ale jakby na siłę, jeszcze inne pojawiają się nie wiadomo skąd i po co (kategoria tzw. „pomysłów z dupy” – same w sobie może i fajne, ale za nic nie tworzą spójnej całości).

Jak napisał Wojciech Orliński, przedostatni (po Grzegorzu Sroczyńskim) inteligenty dziennikarz „Gazety Wyborczej”:

Biurowa klasa średnia, największa zagadka III RP. Od jej kaprysów zależy, kto wygra wybory i jaki operator komórkowy wygryzie konkurencję. Ale kim są ci ludzie? O co im chodzi? O czym marzą? Czego się boją? To nie jest smutna książka o blokowisku, tam są faken androidy w Tokio, jak u Dukaja.

To z całą pewnością nie jest smutna książka o blokowisku. Polecam.