Kto oglądał Beverly Hills, a potem Jezioro Marzeń i Felicity, z łatwością odnajdzie się w świecie Riverdale, serialu dostępnego na Netfliksie, a powstałego na podstawie komiksu o Archibaldzie „Archie” Andrewsie. Mamy tu barwne postaci, nieustanną grę z konwencją serialu inicjacyjnego, smaczki w postaci Luke’a Perry’ego (niezapomniany surfer Dylan z Beverly Hills), wcielającego się w ojca głównego bohatera, a także cały szereg nawiązań do klasyki amerykańskiego kina klasy B i C o problemach nastolatków.
Archetypiczne motywy, tj. miłość pomiędzy przedstawicielami zwaśnionych rodów, uczniowskie śledztwo, opiniotwórcza szkolna gazetka, seksistowska drużyna futbolowa i mroczne sekrety mieszkańców prowincjonalnego miasteczka, idą w parze z równie stereotypowymi postaciami. Wredna suka cheerleaderka; dobra, ale nieco przy kości i zbyt poczciwa, by się w niej zakochać, dziewczyna z sąsiedztwa; fascynująca i niegrzeczna mieszkanka Nowego Jorku, najlepszy przyjaciel gej, kapitan szkolnej drużyny futbolowej nieoczekiwanie okazujący się wrażliwym songwriterem, i wreszcie – przystojny outsider w nasuniętej na oczy czapce i flanelowej koszuli… Cała galeria szkolnych typów, wyjaskrawionych i umalowanych na potrzeby serialowej rzeczywistości tak, żeby każdy z nas miał się z kim utożsamić i komu kibicować.
Zaraz, zaraz. Wszystko super, ale przecież to jest serial dla młodzieży, tu się pije przez słomkę mleczne koktajle – jak to można oglądać, mając lat trzydzieści? I jeszcze żeby tylko oglądać, ale czekać z utęsknieniem na każdy kolejny odcinek, a wymuszone przerwy w dostawie nowych przygód Archiego i spółki przyjmować z żywiołowym i gorącym sprzeciwem oraz dojmującym smutkiem?! Trochę się wstydzę, ale muszę przyznać, że niezwykle trudno jest mi się oprzeć temu rodzajowi guilty pleasure. I co z tego, że wszyscy bohaterowie (nawet szkolne wyrzutki i freaki) wyglądają, jakby zeszli na ziemię wprost z Instagramu, a szesnastolatki pomykają do szkoły w szpilkach, wciętych sukienkach i z pomadką Chanel na ustach – jak to się ogląda! Automatycznie uruchamiają mi się w głowie te wszystkie sobotnie przedpołudnia spędzone przed telewizorem, ta rozkoszna świadomość, że szkoła dopiero za dwa dni, że można sobie pozwolić na trochę rozrywki, żeby w poniedziałek ponabijać się z tego drętwego Dawsona, który chyba nigdy nie czytał Vonneguta ani Sartre’a.
I chociaż od początku wiadomo, kto z kim będzie chodził, i że jeden sezon potrwa dokładnie jeden rok szkolny, a potem będą wakacje, podczas których wydarzy się tyle, że starczyłoby na trzy sezony, ale tego nie zobaczymy, bo serial inicjacyjny rządzi się własnymi prawami – zamiast tego zostaniemy wrzuceni w drugi i trzeci sezon, które będą słabsze i słabsze, aż w końcu będziemy leniwie pochłaniać po dwa odcinki, z nudów przegryzając kanapki i bez zatrzymywania wychodząc na siku, z okrucieństwem nabijając się z aktorów, ale ukradkiem śledząc ich smutne celebryckie losy na Pudelku.
Sezon drugi zapowiedziano już na jesień. Can’t wait!