„Finał Nike bez powieści” – donosi wczorajsza „Wyborcza” i prezentuje siedmiu finalistów tegorocznej nagrody. Wśród nich – co mnie niezmiernie ucieszyło – Śmierć czeskiego psa Janusza Rudnickiego. Wreszcie go nominowali. Wreszcie wszedł do finału. Nieważne, że Nike nie dostanie (Nike dostanie – mówię to tylko na wypadek, gdyby ktoś miał jeszcze wątpliwości – Julia Hartwig), nieważne, że znowu będzie siedział na gali w pierwszym rzędzie w nowym, kupionym specjalnie na tę okazję garniturze, i z całkowitym niezrozumieniem patrzył, jak nagrodę odbiera kto inny. To wszystko nie ma znaczenia. Jako że Nike to najgłośniejsza, najbardziej medialna nagroda literacka w Polsce, już samo bycie jej finalistą jest dla autora wyróżnieniem. A przynajmniej daje mu szansę bycia dostrzeżonym przez liczniejsze grono czytelników.
Z Rudnickim miałam trochę problemów. Zaczęło się od Męki kartoflanej w liceum, która się prawdziwą męką dla mnie okazała. Jakoś nie mogłam załapać, o co chodzi, nie kupowałam ani absurdalnego poczucia humoru, ani specyficznego, jakby urywanego języka. Męczyła mnie groteska rodem trochę z Gombrowicza, ale jednak zupełnie inna. Zrobiłam sobie z Rudnickim przerwę. Po paru latach przeczytałam hurtem Można żyć, Mój Wehrmacht i Chodźcie, idziemy. I? Zaczęłam kumać. Innymi słowy – płakałam ze śmiechu, czytając.
W związku z tym Śmierć czeskiego psa – którą zresztą kupiliśmy w przepięknych okolicznościach, bo tuż przed koncertem Radiohead 25 sierpnia zeszłego roku w Poznaniu – to już była książka, na którą się czekało. I którą osobiście uważam za najlepszy zbiór Rudnickiego. Rok temu napisałam recenzję tej książki, jakoś jednak nie zdarzyła się okazja, żeby ją opublikować. Chyba lepszej niż dzisiejsza już nie będzie, zatem – paście oczy:
***
Po ostatnim, nie do końca udanym tomie Chodźcie, idziemy, Janusz Rudnicki powraca w doskonałej formie zbiorem opowiadań Śmierć czeskiego psa.
Dotychczasowa twórczość mojego krajana budziła oczywiście moje uznanie, nigdy jednak nie mogłam się zaliczyć do grona wyznawców jego prozy (a znam i takich). Tym razem jednak było inaczej. Śmierć czeskiego psa pochłonęłam nadspodziewanie szybko, zaśmiewając się do łez.
Większość opowiadań z najnowszego tomiku jest krótsza, bardziej skoncentrowana, zupełnie jakby autor wyciągnął ze swojej prozy sam ekstrakt, zostawiając to, co najlepsze. Jedynie pierwsze, tytułowe opowiadanie wypada blado i wydaje się rodzajem autocytatu. Ale już pozostałe teksty są świeże, zgrabnie skonstruowane i – jak zawsze u Rudnickiego – pełne absurdalnego humoru. Nie ma tu tego, co przeszkadzało mi w poprzednich opowiadaniach tego pisarza, czyli długich, spiętrzonych do granic możliwości ciągów zdarzeń niemieszczących się w żadnych rygorach prawdopodobieństwa.
Jednocześnie doskonale w tym zbiorze widać charakterystyczne dla Rudnickiego autoironiczne podejście do siebie, swojej polskości, swojego pisania wreszcie. Autor Mojego Wehrmachtu kpi cały czas i bardzo w tym przypomina Czechów z ich bezcennym dystansem do samych siebie. Oczywiście znajdziemy tutaj także znane już z innych książek pisarza anegdoty (w tym słynne zdanie, skierowane do niemieckiego konduktora, zwracającego autorowi uwagę na zakaz palenia obowiązujący na korytarzach pociągu: „Lepiej palić papierosy niż Żydów”), jednak jest też mnóstwo nowych, zabawnych opowiastek, zasłyszanych przypadkowo odzywek (pod tym względem genialnie wypada opowiadanie Jeżdżąc).
Rudnicki żeruje na wycinkach z gazet, informacjach zasłyszanych w telewizyjnych wiadomościach i radiu, historiach opowiedzianych przez innych ludzi. Na tym buduje swoje opowiadania, nie kryjąc się z tym, co jest dla niego inspiracją. W jego tekstach te zaczerpnięte z życia zdarzenia zamieniają się w groteskę, wywołując zduszony śmiech czytelnika, który w gruncie rzeczy śmieje się z samego siebie.
Mamy tu też kilka historii będących próbą zrekonstruowania biografii znanych ludzi – Andersena czy Almy Mahler-Wefler. Narrator jest wtedy oszczędny w słowach, posługuje się urywanymi zdaniami wyłącznie w czasie teraźniejszym. Cały czas jednak jest to język charakterystyczny dla Rudnickiego, jego prywatny – można by powiedzieć – idiolekt.
Pewnie nie wszystkim ta książka przypadnie do gustu. Pozycja raczej dla miłośników kina czeskiego niż polskiej kinematografii. I tylko wbrew pozorom jest to porównanie nieuprawnione.
***
A tak z ostatniej chwili – Rudnicki był jednym z pisarzy zaproszonych na tegoroczny Off Festival (literaturą na Offie zajmował się Wojciech Kuczok) i moim zdaniem wypadł najlepiej (bez porównania z Masłowską czy samym Kuczokiem). Słuchając, jak czyta swoje opowiadanie, obserwowałam reakcje publiczności (na tyle, na ile pozwałały mi załzawione ze śmiechu oczy krótkowidza) – były naprawdę pozytywne. Rzecz jasna, Rudnicki z rozmysłem wybrał fragment niezwykle zabawny, autoironiczny i prześmiewczy, ale mimo wszystko fakt, że wytrzymał konkurencję iluś alternatywnych kapel, które właśnie w tym czasie grały, i zdołał zgromadzić kilkadziesiąt osób, które siedziały na mokrej trawie i słuchały, jak czyta – jest budujący. „Zastrzyk egzystencjalnego nihilizmu”? Nie do końca, ale mizantropia i antyheroizm na pewno. Dla każdego coś miłego.