Wypróbowałam już chyba wszystkie sposoby radzenia sobie z depresją i mdlącym poczuciem porażki, które tak nieprzyjemnie rozlewa się po ciele tuż po przebudzeniu. Kompulsywne czytanie wszystkiego, co wpadnie w ręce, łącznie z trzeciorzędną polską produkcją kryminalną. Chodzenie na filmy dokumentalne o innych światach. Uzależnienie od cukru. Pływanie osiem razy w tygodniu. Papierosy na zasnutym spalinami balkonie. Seriale przyrodnicze. Pepsi ze stacji benzynowej. I tak dalej. Teraźniejszość wciąż nadaje się tylko do tego, żeby się przed nią bronić – ale repertuar metod jest na wyczerpaniu. Na przykład festiwale muzyczne przestały działać, nie dają już frajdy. Ani zakupy. I nawet jeśli w ciągu wypełnionego takimi przyjemnościami weekendu uda się przez chwilę odetchnąć, to już w poniedziałek ten moment jest równie nierealny jak niezapominajki na Antarktydzie, a ja znów oglądam w lustrze swoją zmęczoną, opuchniętą twarz.
Mam wrażenie, że mogłabym spędzić najbliższe kilka miesięcy, leżąc na podłodze i oglądając przez okno, jak poruszają się liście na drzewach, i byłoby to mniej jałowe niż to, co robię teraz, a co nazywa się pracą. Albo życiem. Szkoda tylko, że nie mam na koncie kilkuset tysięcy euro, jak bohater Serotoniny Houellebecqa. Zdaje się, że wówczas dekonstrukcja i przewartościowywanie wszystkiego byłyby prostsze. Mogłabym np. spędzić rok, ucząc się angielskiego, żeby lepiej tłumaczyć piosenki. Albo z powrotem rysować i kleić kolaże.
Czy ulegliśmy złudzeniom indywidualnej wolności, otwartego życia, nieskończonych możliwości? Niewykluczone, takie myśli były zgodne z duchem czasów; nie sformalizowaliśmy ich, nie mieliśmy na to ochoty; zadowoliliśmy się tym, by się do nich dostosować, pozwolić im, by nas zniszczyły i byśmy bardzo długo przez nie cierpieli.
PS Nie dajcie się zwieść złośliwym krytykom – nowy Houellebecq jest bardzo dobry.