Po latach życia w przekonaniu, że absolutnie najwybitniejszą płytą Ścianki jest Statek kosmiczny, przechodzę na stronę Białych wakacji. Chodzę z nimi na słuchawkach po zimowo-wiosennym mieście i zastanawiam się, co jest ze mną nie tak, że jestem w stanie pracować w biurze po osiem godzin dziennie przez pięć dni w tygodniu. I oczywiście nadal jestem zdania, że Ścianka to najlepszy polski zespół ever.
Przy okazji, czytam teraz autobiografię Tymona i znalazłam tam jego relację ze współpracy ze Ścianką z czasów nagrywania Statku:
„Ściankowcy dostali od nas sześć i pół tysiąca na studio, ale zamiast wydać kasę na wynajęcie studia, kupili w Berlinie szesnastostośladowy magnetofon i coś tam jeszcze. Przez chwilę nawet uczestniczyłem w tej sesji, ale Maciek Cieślak powiedział mi, że gram jak Ścierański [LOL], a on potrzebuje punkowego basu. Dokładnie wiedział, czego chce, i opierdalał wszystkich równo, jak leci. Jego sprawa. Płytę zrobił bardzo ciekawie. Pobrzmiewają na niej echa eksperymentów z pierwszej płyty Pink Floydów, słychać też Nirvanę i Sonic Youth. Maciek zawsze był potwornym egolem i sztywniakiem. Trudno mu jednak odmówić kompozytorskiego i produkcyjnego talentu. Kiedy go poznałem w SPATiF-ie, powiedziałem do niego: Cześć, słyszałem, że masz fajną kapelę Sufit. Długo mi to pamiętał. Ścianka to była idea, którą chciał się odgrodzić od świata”.
Pamiętam, że kiedy dzięki nieocenionemu „Brum” zamówiłam sobie (w jakimś sklepie? wytwórni?) P.O.L.O.V.I.R.U.S.-a Kur, Statek kosmiczny i coś jeszcze (co to mogło być? w 1999?), dostałam w bonusie Ogród koncentracyjny Świetlików. Tak. Robię się sentymentalna i to jest chujowe.
Ponieważ w tym samym czasie przechodziłam okres chmurnego emo, a na ścianie w pokoju miałam wykonany z tektury i szarej taśmy napis „No future”, płyta Cieślaka i Lachowicza (zawsze wolałam Lachowicza) okazała się jedną z pogodniejszych rzeczy w moim życiu. I do tej pory ta pokręcona muzyka, melancholijne melodie i trochę dziwne teksty dobrze mi się kojarzą. A niedawno odkryłam mocno jazzową Secret Sister, minialbum wydany w 2007 r. już bez Lachowicza, pod szyldem Ścianka Quintet. Na okładce można przeczytać, że to cudownie odnaleziona ścieżka dźwiękowa do amerykańskiego filmu z 1964 r. Mroczny ślad przeszłości, a poza tym, że: „Błyskotliwe interpolacje partii solowych Tomasza Ziętka (tr) i Ireneusza Wojtczaka (ts, fl), frenetyczny groove Arkadiusza ‘Disappearer’ Kowalczyka (dr), hipnotyczna gra Michała Bieli (b) i zniewalające tematy Macieja Cieślaka (g) to bezcenne pamiątki po dziś już nieżyjących muzykach, geniuszach polskiego, ale i światowego jazzu, zmarłych tragicznie w pamiętnym wypadku autokarowym pod Rzeszowem”. Podobno wydano tylko 500 egzemplarzy, choć gdy niedawno zamówiłam ją przez Internet, znienacka dostałam aż dwie sztuki, więc może to tylko miejska legenda.
Na urban myth wygląda też informacja, że podczas trasy do Pana Planety w 2006 r. supportem Ścianki był zespół Małgosi Halber Wyjebani w Dobrej Wierze, chociaż – po zastanowieniu – chyba jestem w stanie w to uwierzyć. Prędzej niż w to, że kiedyś Białe wakacje leciały w Trójce, a Iris Sleeps Under the Snow była nawet notowana na Liście przebojów u Niedźwieckiego.
OK, złapałam się właśnie na tym, że oglądam na YouTubie stare wywiady z Cieślakiem, więc kończę. Ludzie, słuchajcie Ścianki i otaczajcie ją kultem. Warto.
I wszystko to pięknie i ładnie, ale chciałbym czasem też dowiedzieć się czegoś o naszej poskręcanej generacji.