Odkąd ekipa sprzedająca na stoisku, na którym zaopatruję się w pieczywo, wymieniła się dwukrotnie, moje życie stało się lżejsze, a jego jakość znacznie wzrosła. Tak. Sposób, w jaki jesteśmy obsługiwani, ma niebagatelny wpływ na nasze samopoczucie, wybory, a nawet poczucie sensu i celowości wszystkiego. Trwanie w ciągłym strachu, że ktoś w odpowiedzi na uprzejmą prośbę ryknie: „Kajzerek już nie ma!”, może być niszczące.
Oczywiście widywanie na stoisku wciąż nowych twarzy też nie wróży dobrze, zwłaszcza jeśli stare były już oswojone i pewne. Nowa twarz niesie ze sobą nowe obawy i nową chwiejność, podczas gdy stara uspokaja, bo wiadomo, czego się po niej można spodziewać. W końcu wszyscy pragniemy stałości, a życie porządkujemy sobie za pomocą codziennie nowych karteczek z listami zakupów i kromek z zawsze tym samym dżemem na śniadanie.
Nie jestem z tych, którzy zagadują sprzedawców w sklepach. Żeby nie było. To oddzielny gatunek. Mam wewnętrzny opór przed nawiązywaniem tak niefrasobliwych i na oko niewiążących relacji. Z lodowatym uśmiechem kupuję, co mam kupić, a poza tym ograniczam się tylko do magicznych słów „dzień dobry”, „dziękuję”, „do widzenia”. Nie da się jednak ukryć, że nieledwie w panikę wpadam, kiedy to nieświadomy i w gruncie rzeczy przecież sympatyczny sprzedawca postanowi zagadnąć mnie. Zaproponować torcik czekoladowy, dziś w promocji, na przykład. Życzyć miłego wieczoru. Zapytać, czy nie miałabym ochoty na pyszne, słodkie mandarynki bez pestek. Podzielić się ze mną informacją, że też uwielbia ten właśnie gatunek miodu. I tak dalej.
A najgorsze wcale nie jest to, że na pytania tego typu, pełniące przecież oczywiście i wyłącznie funkcję podtrzymania kontaktu, nie wiem, co odpowiedzieć. To jeszcze nic! O ileż bardziej przerażające jest to, co taki pan/pani powie przy okazji następnego spotkania. Czy uzna mnie za swoją znajomą i będzie się czuł/czuła w obowiązku już zawsze zagadywać i podpytywać? „Na Boga, nie!” – miałabym ochotę zakrzyknąć, gdybym była Jerzym Pilchem. „Trochę autyś” – pokiwałabym ze zrozumieniem głową, gdybym była Marcinem Świetlickim.
Tymczasem pozostaje mi jedynie nadzieja, że cudownie uprzejma i niezagadująca ekipana stoisku, na którym zaopatruję się w pieczywo, będzie trwać.
No i karteczki z listami zakupów.