Odkąd Marcin Meller publicznie (gorzej, bo na antenie TVN-u w programie śniadaniowym) użył słowa „kurwa”, zyskał mój szacunek. Jestem zresztą przekonana, że nie tylko mój. Odkąd Marcin Meller, wymoczkowaty naczelny „Playboya” i tradycyjny cel ataków polskich feministek, „przejęzyczył się”, wypowiadając tyleż krwiste, co bezrefleksyjne „kurwa” – szanuję go.
Do tej pory był tylko smutnym czterdziestolatkiem robiącym w TVN-ie (bo wszyscy już tam robią) i dającym się fotografować nago w wannie z pianą zakrywającą miejsca strategiczne, tym samym bezbłędnie wystawiając się na strzał takiej na przykład Kingi Dunin, która zaraz stwierdzała słodko, że Meller „ma pianę zamiast jaj”. No, ewentualnie jeszcze mógł być brany za męża Ani Dziewit, tej rozgarniętej dziewczyny od wywiadów z „Lampy” (rozgarniętej w przeciwieństwie do jej histerycznej koleżanki, Agnieszki Drotkiewicz, która – jak pamiętam – przynosiła Dorocie Masłowskiej zawsze coś w prezencie, na przykład kostkę cukru pomalowaną plakatówką). Czasem myślę, że doprawdy zbyt dobrą mam pamięć. Zresztą Ania Dziewit też już chyba nie jest rozgarniętą dziewczyną z „Lampy”, tylko celebrytką (i na pewno pracuje w TVN-ie). Nie śledzę, nie nadążam.
Ale wracając do Mellera. Nie będę się silić na analizę godną rasowego konsumenta popkultury, bo takim nie jestem (i nie zmienia tego fakt obejrzenia z zapartym tchem kilku odcinków „Top Model”), nie będę też z pozycji nabzdyczonego inteligenta polskiego naigrywać się z Mellera i jego brawurowej akcji (w końcu – pozwalając sobie na „przejęzyczenie”, zaryzykował przecież wylanie z TVN-u). Ogólnie chciałam tylko powiedzieć, że się nie lansuję i się z Tobą, Meller, browca napiję, bo Cię szanuję.