W zeszym tygodniu przyszły cztery płyty, z których jedna jest smutniejsza od drugiej i w zasadzie z nich wszystkich najbardziej lubię te, których nie zamówiłam. Destroyer jest nie do wytrzymania manieryczny (jak mogłam się nim kiedyś tak zachwycać?!) i może nawet kilka kawałków na tej płycie byłoby ładnych, gdyby nie jego wokal, który wszystko psuje. Low nagrywa ciagle tę samą piosenkę, ale bywało, że udawało im się to lepiej. Beirut miał podobno nagrać optymistyczną płytę, a nagrał… to, co zawsze. Ale jak kogoś to nie męczy, daje się słuchać. Beach House jest najładniejsza w tym zestawieniu (i najmilsza w dotyku, bo pluszowa), ale zbyt smutna, żebym mogła jej teraz słuchać. Zastanawiam się, czy jednak nie kupić sobie jakiegoś reggae. Może w końcu odkryję swoją prawdziwą naturę i okaże się, że jestem pogodna?
Tu miał być passus o uciekaniu od życia i pomarańczowym pluszowym kangurze, którego mam w środku, ale chyba sobie daruję i poczytam trochę o samorozwoju. W ramach ćwiczeń charakteru postanowiłam pisać tu częściej. Strzeżcie się!