Gorset

Zaliczam właśnie doła w mojej dwubiegunówce, że zacytuję klasyka. Choć być może powinnam – też posiłkując się cytatem – z właściwym sobie urokiem stwierdzić, że „u mnie jak to u mnie, raz pod wozem, raz pod wozem”. Postanowiłam do tego sięgnąć po temat znany, ograny i taki, w którym na pierwszy rzut oka nic nowego powiedzieć się nie da. A co!

Mowa o brzydkich wyrazach, wulgaryzmach, melancholijnych kurwach, rozjebanych pralkach, chujowych dniach i porannym wkurwieniu. (Ha! Nareszcie mogę sobie pozwolić, w końcu jest to metodologicznie uzasadnione). Jeśli się jednak dłużej nad tym zastanowić, sprawa nie wydaje się wcale taka prosta.

Zacznijmy od (podobno) oczywistości. Wszyscy, i to nie od dziś, wiemy, że w literaturze wulgaryzmy są środkiem artystycznego wyrazu i należy je w związku z tym oceniać inaczej niż te używane w języku codziennym. Wciąż jednak na spotkaniach autorskich Marcin Świetlicki jest pytany o to, dlaczego używa w swoich wierszach brzydkich wyrazów; znam też osoby, które całkiem serio obrażały się na Masłowską za nadmiar wulgaryzmów w jej książkach. Tym aspektem jednak nie chciałabym się przesadnie wnikliwie zajmować, bo uważam, że szkoda pary. Najlepszą moim zdaniem ilustracją będzie tu przytoczenie tytułu słabo znanego chyba wiersza Marcina Barana Sny słodkie jak chuj, który to tytuł został przez autora opatrzony gwiazdką odsyłającą do malutkiego przypisu pod całym, długim zresztą, utworem, przypisu wyjaśniającego z rozbrajającą według mnie szczerością: „Bardzo słodkie sny”.

„Ja uważam to częste przeklinanie, zwłaszcza takie przeklinanie już prawie nieświadome, za pewien rodzaj upośledzenia” – mówił prof. Jerzy Bralczyk. Jest to stanowisko ortodoksyjne, przyznać trzeba, i mocno bezkompromisowe, zważywszy na fakt, że – rozumując tak jak Bralczyk – musielibyśmy uznać za upośledzoną większą część polskiego społeczeństwa. Jasne, że używanie wulgaryzmów nawykowo, bezrefleksyjnnie, po prostu jako przecinków, zubaża i niszczy język, nieprzyjemnie się też takiego potoku bluzgów słucha. Przy okazji, jeśli mieliście kiedyś okazję podróżować szóstką lub siódemką na trasie Krzyki – Rynek, być może doświadczyliście tego zjawiska w formie – by użyć eufemizmu – wzmożonej. Trasę tę bowiem upodobała sobie pewna pani cierpiąca, jak mi się dziś wydaje, na zespół Tourette’a. Ja po kilku takich akcjach już wiedziałam, kiedy do tramwaju nie wsiadać, ale osoby, które regularnie tej trasy nie pokonywały, jak się można domyślić, reagowały zgoła inaczej. Odwracały wzrok. Obrażały się. Uciekały. Wdawały się w dyskusję, prezentując się wcale nie słabiej niż chora. Tak. Ciekawe doznanie.

Ale zmierzam do tego, że przeklinają nie tylko osoby niewykształcone, niewyrobione i ogólnie nieogarnięte, prawda? Klną także ci inteligentni, oczytani, błyskotliwi, posiadający poczucie humoru i niezbędny dystans do spraw tego świata. Ja też klnę. Codziennie sumiennie obrabiam swoje poletko w ramach wielkiej akcji wulgaryzacji języka. A do tego namiętnie szukam uzasadnień dla tej działalności i nawet zdarza mi się je znajdować.”Język bez wulgaryzmów to jest przecież cywilizacyjna zapaść” – pisał Jerzy Pilch w felietonie z 2001 r. (jeszcze w „Polityce”), w tym samym tekście jednak dodając zaraz:”Nie ma upojniejszego efektu (pisarskiego, czytelniczego, estetycznego, jakiego chcecie) niż wykwintna fraza sporadycznie krwistą kurwą skontrapunktowana. Ale jak są same kurwy, to czym je – Panie Boże – kontrapunktować?”.

To jest jasne. Wszelka nadmierność jest zła i należy jej unikać. Ale żeby całkowicie rezygnować? To by oznaczało pozbawić się możliwości wyrażania chociażby krytyki w sposób dostatecznie wyrazisty, nie mówiąc już o tym, że żadne inne słowa nie pozwalają rozładować wewnętrznego napięcia w sposób tak prosty, a tak niebywale skuteczny. Mam też swoje prywatne, głęboko przemyślane i uzasadnione motywy. Moje wulgaryzmy zaspokajają mi w pewnym przynajmnniej stopniu głód istotności i potrzebę „czarno-białego” widzenia świata, które się przydaje, zwłaszcza wtedy, kiedy szarość jest tak ekspansywna. Poza tym – już śmiertelnie poważnie – wulgaryzmy pomagają mi sobie radzić z moją nadwrażliwością. Tak. Gdyby w tej chwili w moich drzwiach stanął Stanisław Bereś i z właściwym sobie życzliwym zainteresowaniem zapytał: „Czy jest to rodzaj gorsetu zakładanego na rozedrganą magmę?”, odpowiedziałabym z pełnym przekonaniem: „Tak, to jest rodzaj gorsetu zakładanego na rozedrganą magmę”.