Prawdziwe życie jest gdzie indziej albo dlaczego nie piszę dla Krytyki Politycznej

Tak, wiem, że tęskniliście. Dziś przed ósmą rano w autobusie linii D uświadomiłam sobie, że pomysły zakładania blogów modowych albo kulinarnych nie pasują do kogoś, kto już na czwartym roku studiów na marginesach sczytanej do nieprzyzwoitości „Gazety Wyborczej” obwieszczał światu, że „rzeczywistość wymaga komentarza”. No, nie jest to miłe, tak chwilę przed trzydziestymi urodzinami dowiedzieć się, jak ideologicznie podatnym się było za młodu. Na szczęście nie mam problemu z wyrzucaniem tego typu pamiątek.

Tymczasem wróciłam i chciałam napisać o kawałku ciężkiej prawdziwej literatury, który zmęczyłam ostatnio – Foe J.M. Coetzee. Ponieważ niedawno miałam okazję uczestniczyć w warsztatach poświęconych prawie wyłącznie tej jednej, zaledwie 160-stronicowej, powieści, i ponieważ wszystkie inne warsztaty, w jakich miałam wówczas okazję uczestniczyć, poświęcone były pamięci o cierpieniu Żydów, postanowiłam wreszcie przeczytać tę książkę – żeby nie było, że zupełnie nic nie zrozumiałam, nie skorzystałam, a drwiący krzywy uśmieszek nie schodził mi z twarzy przez trzy dni. Otóż dowiedziałam się m.in., że Foe to klasyczny przykład tekstu postkolonialnego, dalej, że to fascynująca opowieść demaskująca mechanizmy narracji, autotematyczna, ale trzymająca w napięciu i wciągająca. Do tego Coetzee w zaskakujący sposób podchodzi do ludzkiej pamięci (powinnam raczej napisać „postpamięci”) itd. Miałam dobre intencje i bardzo się starałam uważnie to przeczytać, ale niestety okazało się, że jeśli powieść jest autotematyczna, to znaczy tyle, że jest najnudniejsza na świecie (prawie tak jak prawdziwe Przypadki Robinsona Crusoe), a postkolonializm to tylko szczególny rodzaj poprawności politycznej (narratorem i głównym bohaterem jest kobieta, która większość swojej energii poświęca na to, żeby nauczyć mówić – a kiedy to się nie udaje – pisać – czarnoskórego Piętaszka, którego handlarze niewolnikami pozbawili języka). I to podobno jest błyskotliwe i świeże odczytanie doskonale znanego wszystkim mitu rozbitka na bezludnej wyspie… (tu powinnam użyć określenia „przemoc symboliczna”). Nuda! Do tego ta stylizacja języka (moim zdaniem zupełnie niepotrzebna) na staroświecki, te wszystkie „atoli”, „aliści”, „za czym”, „aniżeli” i imiesłowy przysłówkowe na początku zdania. Może to tłumaczowi wydawało się, że spójniki załatwią sprawę? Nie wyszło.

Przy okazji – zastanawia mnie fenomen powieści wydawanych przez „Krytykę Polityczną” albo „Ha!art” i szumu wytwarzanego wokół nich przez „Wyborczą” (ale głównie przez „Wysokie Obcasy”). Było ich już trochę: kiedyś Małż, potem Masakra profana, teraz Mięso. Za każdym razem gdy o nich czytam, mam wrażenie, że są to dzieła tzw. pokoleniowe (to zresztą chyba ulubiona kategoria mojego ulubionego dziennika), przełamujące społeczne tabu i wyprzedzające swój czas. Muszę przyznać, że za każdym razem też mimo wszystko trochę się na tę narrację nabieram, kupuję, czytam (względnie próbuję czytać) – i przeżywam bolesne rozczarowanie tudzież dostaję niekontrolowanych ataków śmiechu. W związku z ostatnim wynalazkiem „Krytyki” i „Obcasów”, czyli debiutem Mięso Dominiki Dymińskiej, postanowiłam, że wystarczą mi opublikowane w sieci fragmenty powieści oraz liczne blogi autorki. Póki co trzymam się twardo. A wrażenia? Niestety, nienawidzę takiego pisania pamiętniczka tym bardziej, im bardziej wiem, że też tak potrafię (i to bez wysiłku) – i chyba nie powinnam się tym chwalić. Jeśli kiedyś zmienię zdanie, możecie spodziewać się tutaj moich lekko rozmazanych, czarno-białych zdjęć wyłącznie z prawego profilu, szyderczych opisów knajp, w których byłam na prosecco (uwaga! nie jest to rodzaj caffe latte, choć też tak z początku myślałam) oraz dramatycznie emocjonalnych opowieści o tym, jak wypiłam pół piwa i rozmawiałam z fajnym chłopakiem, dla którego jednak okazałam się za gruba.

„Jeśli charakteryzujesz się ironicznym odseparowaniem od reszty, to radio Indie rock jest stworzone właśnie dla Ciebie” – taki komunikat wyświetlił mi się ostatnio na tuba.fm. A poczułam, jak to jest, kiedy na fejsbuku (nie moim, żeby nie było) nikt nie dzielił ze mną emocji, jakie wywołuje we mnie oryginalny teledysk Candy z Iggym Popem i Kate Pierson (nie mówiąc już o tym, że nikt nie zrozumiał, dlaczego zazdroszczę Popowi dżinsów).

Więc, tak, dziękuję, postoję.