Do Smashing Pumpkins mam stosunek lekko ambiwalentny. Gdzieś w drugiej albo trzeciej klasie liceum kupiłam sobie we wrocławskiej (kultowej!) Bemolice płytę (kasetę!) Adore. Nie podobała mi się w ogóle. Była zdecydowanie za miękka, za spokojna i miała za mało przesterowanych gitar, żeby mogła mi się podobać. Poza singlowym Ava Adore, który miał w sobie pałer, resztę kawałków spisałam na straty.
Do czasu. W środku zimowej sesji na trzecim roku studiów Adore wpadła mi znowu w ręce. Tym razem zaiskrzyło. Słuchałam w kółko, do znudzenia. Oczywiście sięgnęłam po inne płyty, ale jakoś do żadnej się nie przekonałam. Długi czas wydawało mi się, że słuchanie Smashing Pumpkins jest obciachem, może nie tak wielkim, jak słuchanie Depeche Mode albo The Cure (narażam się?), ale zawsze obciachem. W związku z czym niechętnie się przyznawałam do swojej fascynacji Adore, zwłaszcza że jej przyczyny były raczej nie muzyczne (chyba że do muzycznych zaliczymy emocje wywoływane przez głos Billy’ego Corgana). Do czasu. Kiedyś w Trójce, chyba w Liście osobistej Piotra Metza, Przemek Myszor (może zresztą był to któryś z braci Kuderskich, nie wiem, wiem tyle, że na pewno nie był to Artur Rojek), wymieniając dziesięć najważniejszych płyt w swoim życiu, umieścił między nimi właśnie Adore. Przeżyłam katharsis. Widać potrzebowałam, żeby ktoś mnie utwierdził w moim wyborze:) Zresztą, to naprawdę bardzo dobra płyta. Bardzo zimowa. I dlaczego na Wikipedii piszą, że to najmroczniejszy album zespołu? Corgan nie jest mroczny, on jest zajebiście liryczny.