Dichter

Doskonały jak zwykle. Jego trzecią powieść (czy może raczej wspomnienia? ale określenie „wspomnienia” wydaje mi się mocno niewystarczające) połknęłam w dwa dni. Połknęłabym szybciej, gdyby nie kierat. Hehe. No i niech mi ktoś teraz powie, że najciekawsze są zmyślone historie. Dla tych, którym to nazwisko nie obiło się o uszy: Wilhelm Dichter to polski Żyd urodzony przed wojną; przetrwał ją, ukrywając się razem z matką i ojcem (ojciec, ciężko chory na gruźlicę, popełnił w ukryciu samobójstwo); po wojnie mieszkał w Warszawie, został inżynierem, potem doktorem i wykładowcą Politechniki Warszawskiej (specjalność: balistyka). W 1968 r. musiał opuścić Polskę. Wyjechał do Ameryki, nie znając ani słowa po angielsku. O dzieciństwie i wczesnej młodości opowiedział w dwóch pierwszych książkach: Koń Pana Boga i Szkoła bezbożników; teraz mamy ciąg dalszy w postaci Lekcji angielskiego. Jak zwykle oszczędnie w formie, jak poprzednio – świeżo, uważnie, z naciskiem na detal. Jeśli książka jest wiernym odwzorowaniem losów autora, wypada wyrazić podziw dla niesamowitej pamięci. Jeśli nie – dla literackiego kunsztu.

Czytając, zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę nigdy nie zastanawiałam się nad tym, co się działo z Żydami, którzy opuścili Polskę w 1968 r. Przyjmowałam do wiadomości, że wyjechali, bo musieli. I koniec. Co się dalej z nimi działo? Czy ktoś im pomagał? Kto załatwiał im wizy? Gdzie mieszkali? Dokąd jechali? Czarna dziura.

Lekcji angielskiego mamy historię kilku osób. No dobrze, użyję tego słowa – emigrantów. Choć określenie to pada tu niezwykle rzadko. Nie ma też wyłażącej ostatnio z każdego kąta martyrologii, rozdzierania biało-czerwonych szat, ciągłego wyrzekania na los. Czy dlatego, że emigrują właśnie Żydzi? Ale przecież to wszystko bardziej Polacy niż Żydzi, a sam narrator-główny bohater ma spore problemy z określeniem własnej tożsamości. Po lekturze pozostaje jedynie zdumienie nad tym, jak poplątane i niewiarygodne jest życie (Życie najlepsze układa piosenki, najlepsze sceny ustawia los).

Na przykład taki fragment:

[Wilhelm opowiada amerykańskiemu koledze z pracy o powstaniu warszawskim]

„- Bum! Bum! – niemiecka artyleria ostrzeliwała małą Elżbietę w piwnicy na Żoliborzu. – Trach! Trach! – waliły się piętra.
– When was it? – spytał Arthur.
– In 1944.
– Where were the Ruskis?
– Across the Vistula river.
 What did they do?
– They watched„.

Poplątane, niewiarygodne i fucking terrified.