Jesteśmy brzydcy i chaotyczni. Nowa Masłowska

W zasadzie mogłabym, pisząc o nowej powieści Masłowskiej, postawić dowolnie wybraną tezę (na przykład, że ta książka to wydmuszka, albo że właśnie wręcz przeciwnie, że ta „pusta” forma jest zamierzona, bo każdy może do niej wsadzić to, co sam chce) i następnie spektakularnie ją obronić. Lub obalić. W zależności od nastroju. Prawda (tak, używam tego pojęcia z niejaką dezynwolturą) jest jednak taka, że Kochanie, zabiłam nasze koty prawie mnie nie obeszła. Nic mi nie zrobiła. Uśmiechnęłam się parę razy, pomyślałam, że ma dziewczyna ten słuch… I tyle. Nie żebym była rozczarowana brakiem czy pretekstowością fabuły, zbyt małą ilością stron lub starymi, dobrze znanymi chwytami jak cytaty z kolorowych pisemek czy pojawiająca się postać „Masłoskiej”. Po prostu – i wypada mi się tu zgodzić z Kingą Dunin, mimo że jej atak na Masłowską przeprowadzony w „Krytyce Politycznej” tuż przed oficjalną premierą książki był w znacznej mierze personalny i trochę bez sensu napastliwy – jest tu trochę za dużo niczego. Trochę za dużo przebrzmiałych żartów z trzydziestoletnich hipsterów – które właśnie, zdaje się, pozwoliły Przemysławowi Czaplińskiemu na określenie tej powieści jako „pokoleniowej”, stworzonej na zamówienie dzisiejszych trzydziestolatków („Na to czekaliśmy – aż Masłowska opowie o wspólnych doświadczeniach obejmujących teraźniejszość młodych i średnich wiekiem. Ich wspólnym doświadczeniem miało być życie w świecie kapitalistycznym, korporacyjnym, zglobalizowanym – w świecie, w którym cierpienie jest bezsensowne, a szczęście obowiązkowe”). Za dużo sennych fantasmagorii, za dużo „wszędzie” i za dużo „nigdzie”. Za to bardzo fajne są fragmenty, w których Masłowska opisuje własne męki twórcze – nie wiedzieć dlaczego jakoś najbardziej autentyczne: „Powiem krótko – to nie było możliwe. Z różnych względów. Myślę, że ewentualnie przy moim ówczesnym poziomie pobudliwości twórczej mogłabym napisać samo »POMYŚLEĆ«. Po czym patrzeć na nie trzy godziny, myśląc sobie: gówno, gówno, gówno, która przyzwoita książka nie zaczyna się od »pomyśleć«???”. Z tego wszystkiego wynika tylko tyle, że gonimy za pięknem, a w rzeczywistości jesteśmy brzydcy i chaotyczni. Czy jest to interpretacja w duchu Heideggerowskim? Jednakowoż gdyby tak spróbować przeczytać tę Masłowską Deleuze’em…

Więc to by było na tyle. Następnym razem więcej waty poproszę.

Ostatnio przeczytałam książkę

Książka nazywa się Balladyny i romanse. Autor nazywa się Ignacy Karpowicz. (To jest bardzo dobre nazwisko dla pisarza w tym kraju). (Podobnie jak tytuł dla książki w tym kraju, w genialnie prosty sposób godzący ze sobą dwóch wieszczów). Książka liczy stron 575. Jest to jedna z nielicznych rzeczy, które mi się ostatnio bardzo podobały. (A to naprawdę rzadkość). (Aż dziw bierze, że tak dobra rzecz dostała Paszport Polityki).

Intryga w skrócie: piekła nie ma, skończyło się, skończyło się też niebo, a bogowie (wszyscy, a pisząc „wszyscy” mam na myśli naprawdę „wszystkich”, tj. zarówno znane zastępy bóstw z mitologii greckiej, jak i bogów egipskich, indiańskich, Allacha, Jezusa, Jahwe, a nawet pierwotne, boskie siły) zstąpili na ziemię. Oprócz tego mamy tu – i to mi się najbardziej podoba – cały szereg żywych, z krwi i kości, postaci zamieszkujących współczesną Polskę, nakreślonych z czułością i humorem przez ironicznego i co rusz mrużącego do czytelnika oko narratora. Losy bogów i ludzi splatają się oczywiście ze sobą. Wszystko to jest lekkie i bardzo zabawne (mnie zdarzało się rechotać podczas lektury), obawiam się jednak, że jest to ten rodzaj poczucia humoru, który nie każdemu przypadnie do gustu. Akurat te najzabawniejsze fragmenty mogą się także dosyć szybko zdezaktualizować – ale przecież odnajdywanie nawiązań do najświeższych wydarzeń czy obowiązujących mód to jedna z najprzyjemniejszych rzeczy w literaturze. Dam próbkę:

„Czekałem, co baza danych o Polsce powie.

– Więc w skrócie: stosunkowo stabilna demokracja, dominująca religia: katolicyzm magiczny oraz Stocznia Gdańska, główne osiągnięcia: Fryderyk Chopin i bigos […] tolerancja w zaniku od XVII wieku, są muzykalni, mieszczą się w pięciolinii, literatura skupiona na narodowych kompleksach, trudno przetłumaczalna, z kawalerią na czołgi kanałami, taką mam tutaj adnotację. Wydobywają sporo węgla, sieją rzepak, chętnie jedzą grzyby w ślinie oraz zepsute ogórki”.
*

„Olga nie reagowała. Włączył się w niej jakiś program, pilotujący jej znieruchomiałe przy ścianie ciało. Autopilot, co zrozumiałe od czasów Conradowskiego Lorda Jima, zawiesił się w najważniejszej chwili. Autopiloty sterujące funkcjami moralnymi są bardzo niedoskonałe i podlegają częstym awariom. Moralność to oprogramowanie podatne na błędy systemowe i najdrobniejsze wahania, także temperatury, na przykład, moglibyśmy dodać”.
*

„Kiedy Paweł był młodszy, w okolicach maturalnej klasy, wtedy oddawał się kontestacji rzeczywistości, połączonej z buntem młodzieńczym na tle krajobrazu przesuwającego się w tempie niepełnosprawnym za oknami wagonu. Tak się zdarzyło, że Paweł dużo wagarował, jeździł pociągiem po Polsce, myślał. Skądinąd ciekawe skojarzenie buntu z koleją wynikało z dwóch przesłanek: (1) dużo czytał Stasiuka, (2) ojciec Pawła pracował w PKP, dzięki czemu Paweł otrzymał bezpłatny bilet na niemal wszystkie połączenia.

Paweł jeździł, Paweł myślał.
Krajobraz, kolej.
Yin i Yang.
Także Ping i Pong.
Kajko i Kokosz”.
*

„Spróbował przypomnieć sobie życie sprzed Wittgensteina. W sensie: co lubił, z czym sympatyzował, jaki miał światopogląd, bo jakiś mieć musiał, w przeciwnym razie nie studiowałby filozofii, tylko nauki polityczne albo dziennikarstwo”.
*

„Bartek się roześmiał. Co te komiksy, puszki zupy pomidorowej Campbell, zespół U2 etece robią ludziom z mózgu! Bardzo go to rozbawiło”.
*

Z bohaterów najbardziej lubię Olgę, 50-letnią starą pannę zamieszkującą kawalerkę w bloku i żywiącą się wyłącznie produktami made by Biedronka. A z bogów – Jezusa. Naprawdę najfajnieszy bóg, naprawdę lubi ludzi. Inni są trochę egoistyczni, skupieni na swojej boskości, traktują ludzi instrumentalnie albo ich ignorują. Jezus jest pokazywany z dużą sympatią, jako taki trochę naiwniak, trochę szlachetny idealista wierzący w człowieka. Przy czym to wszystko jest ujęte w duży (naprawdę duży) cudzysłów – żeby nie powiedzieć nawias. Czy przez to powieść robi się nierealistyczna? W każdym razie nie robi się przez to słaba.

Co prawda (a zwracają na to uwagę niektórzy krytycy – np. Kinga Dunin) w pewnym momencie akcja zdycha i flaczeje oraz staje się jasne, że na imponującą kulminację wydarzeń nie ma co liczyć – mimo to Karpowicz nie nudzi, no i w końcu – w przypadku Balladyn i romansów to nie akcja jest najważniejsza. A co? Według Kingi Dunin: „żywioł literacki, w którym to wszystko jest osadzone”. Mimo rytualnego lęku, jaki odczuwam przed tą postacią (zaszczepionego mi zapewne przez pewnego zlośliwego Lutra czy tam Kalwina), wypada mi się z nią zgodzić. Sprawnie nakreśleni bohaterowie, poczucie humoru, elementy fantastyczne, zabawy z konwencją. Ale najistotniejszy jest tu kontekst. I to  wieloraki – zarówno historyczny (bo w końcu rzecz nie dzieje się w próżni, tylko we współczesnej Polsce), literacki (narrator dosyć ostro sobie z czytelnikiem pogrywa), jak i kulturowy (a trafniej – popkulturowy, bo odwołania do rozmaitych popkulturowych zjawisk odgrywają tu bardzo istotną rolę – podobnie zresztą jak odwołania do tzw. kultury wysokiej). Gdyby powieść tego kontekstu pozbawić, straciłaby niewątpliwie większość swojego uroku. Być może byłaby wtedy również o jakieś 300 stron krótsza i bardziej strawna dla tzw. szerokiego odbiorcy. Ale wówczas musiałabym znowu pisać, jak bardzo coś mi się nie podoba. A tak to nie muszę wcale.