Michał R. Wiśniewski

Mówcie, co chcecie, ale jak ktoś w Polsce nazywa się Michał Wiśniewski i do tego chce być pisarzem, nie ma lekko. Nawet mimo dodania „R.” między imieniem i nazwiskiem, w wynikach Google’a wyskakują głównie zdjęcia legendarnego lidera Ich Troje. Szkoda, bo pisarz Michał Wiśniewski to interesująca postać.

Od pierwszej powieści Jetlag Wiśniewski pozostaje wierny nazywaniu książek po angielsku (gdybym kiedykolwiek pisała powieść, też bym tak zrobiła; zresztą wszystkie moje niedokończone i niezaczęte wielkie powieści realistyczne mające być niesłyszanym dotąd głosem pokolenia, miały angielskie tytuły). Teraz mamy God Hates Poland, ale dla mnie ten tytuł – podobnie zresztą jak w przypadku Jetlagu – nie jest kluczem do powieści. Innymi słowy, nie dowiecie się z niej raczej, czy i dlaczego Bóg nienawidzi Polski. W ogóle nie dowiecie się za dużo o Polsce. Co nie znaczy, że nie warto czytać Wiśniewskiego.

To, co – moim zdaniem – u Wiśniewskiego jest najbardziej udane, to konstrukcja postaci, w których istnienie można uwierzyć, ale które jednocześnie są interesujące literacko. W God Hates Poland jest ich kilka: młoda mężatka Natka, która mogłaby być moją sąsiadką/ koleżanką ze studiów/ znajomą z porannego autobusu itp.; szalony informatyk Tomasz, niebezpiecznie bawiący się w Boga; czy Sławek, pochodzący ze Szczecina, ale mieszkający w Warszawie pisarz, który męczy się właśnie nad drugą powieścią. A każdy z nich jest odrębnym wszechświatem.

Najbliższy jest mi oczywiście Sławek, który – poszukując tematów i inspiracji do nowej książki – angażuje się w nie do końca oficjalny eksperyment związany z nowymi technologiami. Najlepszy jednak (choć mocno przerysowany) jest motyw iście odyseuszowej wyprawy Sławka z warszawskim przyjacielem, poetą Franciszkiem („Uprawiam poezję bezesencjalną. To najczystsza forma poezji. Najpierw trzeba pozbyć się rymów. Potem rytmu. Słowa zastąpić dźwiękami. A na końcu tej drogi jest nicość. Poezja bezesencjalna polega na tym, że powstrzymuję się od pisania wierszy. A każdy, kto był poetą, wie, jakie to jest trudne. Nie napisać wiersza, który wypala trzewia, wyszarpuje się z duszy… to jak zabijać cząstkę siebie”.), do rodzimego Szczecina i ich nocny szlak od knajpy do knajpy w towarzystwie starych koleżanek Sławka. Ich rozmowy i język, jakiego używają, są tak wydumane, że aż jestem w stanie uwierzyć, że właśnie tak mówi współczesna polska „klasa kreatywna” (hasztag: sarkazm).

Łączy mnie z Wiśniewskim (częściowo) wspólny kod kulturowy i (bardziej) podobne poczucie humoru, ale mimo to nie mogę zapewnić, że jego druga książka jest równa. Bo nie jest. Niektóre sceny i dialogi rażą sztucznością (nie wyobrażam sobie, żeby koleś – nawet po pięciu szotach – powiedział do laski: „Mógłbym się w tobie zakochać, a jutro byśmy o niczym nie pamiętali”, a ona mu na to odpowiedziała: „Mogłabym zakochać się w tobie, ale jestem zbyt pijana”), inne są niepotrzebnie rozwlekane (dało się to zauważyć już w Jetlagu, ale tam – może z powodu mniejszej objętości – jakoś mniej rzucało się to w oczy). Mam wrażenie, że niektóre scenki trafiły do książki przypadkiem, tylko dlatego, że autorowi trudno było z nich zrezygnować. Szkoda, bo parę cięć wyszłoby God Hates Poland na dobre.

Ale jest coś fajnego w pisaniu Wiśniewskiego – jakiś luz, a jednocześnie czułość w pokazywaniu świata i ludzi, bez której trudno pisać o czymś innym niż o sobie. Jeśli wierzyć autorowi i uznać, że Jetlag był książką o miłości (bo był), to God Hates Poland powinna być książką o nienawiści. Ale, kaman, tu nawet androidy są przedstawione w taki sposób, że ma się ochotę je przytulić!

À propos androidów i wszystkich innych cyberpunkowych wątków, to zwyczajnie je tu pomijam, bo po pierwsze się na tym nie znam, po drugie, wydaje mi się, że gdyby Wiśniewski chciał napisać cyberpunkową powieść, to nie wydawałby jej jednak w „Krytyce Politycznej”, po trzecie w końcu – uważam, że nie są najważniejsze. OK, wątek sztucznej inteligencji i władzy maszyny nad człowiekiem zawsze będzie pasjonujący, ale dla mnie Wiśniewski to jednak przede wszystkim dobry pisarz obyczajowy. Te książki się świetnie czyta. Przy zmyśle obserwacji, empatii i dobrym słuchu językowym to już naprawdę sporo. Szwankuje natomiast warstwa fabularna, niektóre wątki niepostrzeżenie umierają śmiercią naturalną albo zostają zagadane, inne znajdują rozwiązanie, ale jakby na siłę, jeszcze inne pojawiają się nie wiadomo skąd i po co (kategoria tzw. „pomysłów z dupy” – same w sobie może i fajne, ale za nic nie tworzą spójnej całości).

Jak napisał Wojciech Orliński, przedostatni (po Grzegorzu Sroczyńskim) inteligenty dziennikarz „Gazety Wyborczej”:

Biurowa klasa średnia, największa zagadka III RP. Od jej kaprysów zależy, kto wygra wybory i jaki operator komórkowy wygryzie konkurencję. Ale kim są ci ludzie? O co im chodzi? O czym marzą? Czego się boją? To nie jest smutna książka o blokowisku, tam są faken androidy w Tokio, jak u Dukaja.

To z całą pewnością nie jest smutna książka o blokowisku. Polecam.