Wszyscy czytamy Houellebecqa*

 

Mimo że po lekturze Uległości owo dramatyczne pytanie, które zadała kiedyś w odniesieniu do prozy Houellebecqa Kinga Dunin:

„Jak tu żyć w świecie, w którym kobiety nie wyglądają ani nie chcą zachowywać się jak tajskie prostytutki?”

pozostaje niezmiennie aktualne, muszę przyznać, że ta akurat jego powieść całkiem mi się podoba.

Nie jest przegadana, Houellebecq nie sili się na wprowadzanie mało prawdopodobnych wątków romansowych czy kryminalnych, pozostając przy dziennikarsko sprawnej relacji w stylu political fiction (choć książka ukazała się w takim momencie – w dzień zamachu na redakcję „Charlie Hebdo” – że zasadne wydawało się pytanie nie czy, ale kiedy ta fikcja zamieni się w rzeczywistość). Główny bohater, specjalista od J.K. Huysmansa i wykładowca na Sorbonie, żyje w niedalekiej przyszłości, kiedy wybory prezydenckie we Francji wygrywa kandydat Bractwa Muzułmańskiego. Nagle wszystko się zmienia – z Uniwersytetu zostają zwolnione kobiety, a François zostaje postawiony przed alternatywą: konwersja na islam albo utrata stanowiska. Dotychczasowy, nieco duszny, ale bezpieczny i przewidywalny uniwersytecki światek, wywraca się do góry nogami.

Islamiści prawdziwego wroga widzą nie w katolicyzmie czy jakiejś innej religii, ale w laickim państwie, z którym chcą walczyć. Choć dziś już chyba nikt nie oskarża Houellebecqa o islamofobię (teraz jest raczej prorokiem), to wciąż nie wiem, czy wszyscy dostrzegają u niego tę sympatię (bo fascynacja to za duże słowo) dla katolicyzmu. Laicyzm w starciu z islamem nie ma żadnych szans, bo nie stoi za nim żaden duchowy fundament, więc jedyną drogą oporu, jaką mogą wybrać Europejczycy, jest… No właśnie. Ciekawe, prawda? W tym kontekście wciąż nie mogę pojąć, jak ktoś taki jak Houellebecq mógł stać się w Polsce głównym sojusznikiem młodej lewicy. Przecież to jest konserwatysta z krwi i kości! Tyle że dosyć melancholijny.

„Chciałem napisać o nawróceniu na katolicyzm – mówił Houellebecq w wywiadach – ale doszedłem do wniosku, że chrześcijaństwo jest na Zachodzie zbyt słabe, aby stanowić prawdziwą alternatywę”.

Muszę się tutaj do czegoś przyznać. Mój stosunek do Houellebecqa zawsze był raczej nieufny – jego diagnozy wydawały mi się śmiesznie oczywiste, a wywoływane przy okazji kolejnych ksiażek skandale traktowałam (z właściwym sobie nonkonformizmem;) jako obliczone pod publiczkę, sprytne chwyty marketingowe. Do tego nikt chyba nie ukrywa, że to nie jest wielka literatura. Nawet najbardziej zagorzali wyznawcy Houellebecqa (może nie licząc Agnieszki Drotkiewicz, ale ona jest poza kategorią) zwykle podkreślają raczej polityczny i światopoglądowy wymiar jego twórczości, pomijając aspekty literackie i estetyczne. Dopiero po obejrzeniu filmu Porwanie Michela Houellebecqa, w którego realizację on sam był mocno zaangażowany (a można się domyślać, że również pomysł wyszedł od niego), uświadomiłam sobie, że Houellebecq ma w istocie mordercze poczucie humoru, o które do tej pory zupełnie go nie podejrzewałam. Jednocześnie poczułam, że powinnam chyba zweryfikować niektóre swoje sądy o jego twórczości, co może już się stało – właśnie przy okazji Uległości.

Wracając do filmu. Houellebecq parodiuje w nim sam siebie, snując się przez ponad dwie godziny w swojej brudnozielonej, wymiętej, ale bez wątpienia s ł y n n e j  k u r t c e, a nieodłączny papieros i zaawansowany alkoholizm dopełniają jego wizerunku menela. Cała akcja filmu jest tak absurdalna, że na samo jej wspomnienie wybucham zduszonym śmiechem. Myślę, że trafnie oddała to Ewa Szabłowska, pisząc:

„Houellebecq demonstracyjnie epatuje widzów swoim nadzwyczajnym brakiem charyzmy i słynną lumpiarską stylówką”.

Zmierzam do tego, że ktoś pozbawiony poczucia humoru i dystansu do siebie nie dałby nigdy rady zrobić takiego filmu – a stąd wniosek, że kiedyś opacznie oceniłam Houellebecqa również jako pisarza. Niewykluczone, że dałam się złapać na ten właśnie starannie wypracowany wizerunek, z którym tak beztrosko autor sobie igra w Porwaniu… W każdym razie – chyba sobie nie wyobrażam żadnego polskiego pisarza kręcącego podobny film o sobie (Stasiuk porwany jako zakładnik przez syryjskich uchodźców podczas jednej z podróży po bezdrożach Rumunii? Tokarczuk zakładająca w Karkonoszach bojówki organizujące zamachy na myśliwych i sprzyjających im proboszczów? Twardoch realizujący fabularyzowany dokument o męskiej wyprawie na Spitsbergen? Słabe).

Poza wszystkim przy Uległości chyba po raz pierwszy poczułam (moment dziejowy!), jak głęboko smutna i bezcelowa jest egzystencja tego mitycznego „człowieka Zachodu” i jak przygnębiające życie on w istocie prowadzi. Nawet przy wszystkich zastrzeżeniach dot. tego, że oczywiście nie jesteśmy Zachodem (a już na pewno nie wykładowcą akademickim na Sorbonie) oraz tego, że literatura wykorzystuje rozmaite zabiegi retoryczne, wyjaskrawiając i wyolbrzymiając pewne zjawiska – nawet przy tym powieść Houellebecqa podziałała na mnie bardzo przygnębiająco. Różnica między mną a nim jest taka, że on – a przynajmniej jego bohater – znalazł alternatywę. Ponieważ jednak jestem kobietą i raczej nie interesuje mnie bycie czyjąś trzecią żoną ani nawet ogrywanie patriarchalnych schematów w jakiś mniej widowiskowy sposób – mam przejebane.

*Po tym, jak nie pojechaliśmy na Unsound z obawy, że będzie za dużo techno.

Wydmuszka

Trochę na przekór sobie wzięłam się za czytanie nowej powieści Michela Houellebecqa, mimo że – jak by to najlepiej powiedzieć? – po Cząstkach elementarnych mam wyrobione zdanie na temat jego pisarstwa. Tak, to znaczy właśnie to, co w tej chwili myślicie – nie cenię Houellebecqa. Taka jest straszna prawda. Nie cenię Houellebecqa, wielkiego współczesnego pisarza i diagnosty problemów ponowoczesnego świata. Nie cenię go wcale nie dlatego, że spuszczają się nad nim z równą powagą niemal wszyscy krytycy, pisarze i publicyści, z których sądami o współczesnej literaturze zwykle się liczę. Nie, to nie taka prosta zależność. Nie cenię go również nie dlatego, że chcę się odróżnić od zgodnego chóru jego wyznawców, którym jest niezbędny do funkcjonowania. I nie cenię go także nie dlatego, że wścieka mnie jego wizja świata, że się z nią nie zgadzam, że jego pisanie mnie oburza, bulwersuje czy zniesmacza. Nie, nic z tych rzeczy.

Nie cenię Houellebecqa, bo jest żaden. Bo jego książki nie wzbudzają we mnie żadnej emocji. Bo jego pisarstwo jest doskonałym przykładem literatury bez właściwości. Tworzone przez niego postaci są papierowe, a to, co mówią, przypomina skrócony wyciąg z poglądów główniejszych lewicowych myślicieli i filozofów ostatnich dwóch wieków opracowany przez pilnych sekretarzy pisarza na podstawie Wikipedii (której zresztą autor oficjalnie dziękuje na końcu książki, co może świadczyć, że ma do siebie trochę dystansu. Może też świadczyć o tym, że wszystkich nas zrobił w konia). Dla mnie Houellebecq to taki Janusz L. Wiśniewski, który wydaje wciąż tę samą książkę. To znaczy każda książka nazywa się inaczej, ale to i tak jest ciągle ta sama.

Chwilami to nawet trochę harlequin. W sumie te momenty należą do najbardziej udanych. Wyobrażam sobie, że Olgę, piękną Rosjankę z Mapy i terytorium, mogłaby w ekranizacji książki zagrać np. Magdalena Cielecka, a Jeda – Bartosz Opania. Tylko on musiałby zrzucić wcześniej parę kilo. I pięknie. Byłaby kolejna Samotność w sieci.

No, a teraz poważnie. Houellebecq jest sprawny warsztatowo, jego teksty nie są całkiem pozbawione trafnych, a miejscami nawet świadczących o poczuciu humoru autora, obserwacji. Mamy tu bohaterów, mniejsza z tym, że kompletnie niewiarygodnych, mamy dialogi i fabułę. Jest nawet wątek kryminalny, ale nieznaczący i kiepsko poprowadzony (nie da się nie odnieść wrażenia, że autor pasjami ogląda wszystkie sezony Dextera), więc nie obiecujcie sobie zbyt wiele. Ale gdzie te wszystkie błyskotliwe rozpoznania i refleksje moralne wysokiej próby? Wiem, wiem. To teraz jest ten moment, kiedy Agnieszka Wolny-Hamkało w studiu TVP Kultura wychyla się zza pleców Cezarego Michalskiego i krzyczy: „Przecież Houellebecq rozpaczliwie szuka miłości, prawdziwej miłości!”. A potem wszyscy zaczynają się przekrzykiwać i na koniec zgodnie stwierdzają, że to właśnie Houellebecq powiedział  w s z y s t k o  o współczesnym świecie. Może powiedział, tylko ja się nie załapałam na jego zjadliwą ironię i nie dokopałam  do tych ukrytych znaczeń, podtekstów i kontekstów. Może i tak, ale – czy kiedykolwiek udało wam się znaleźć jakiś podtekst w wydmuszce?

Zresztą – kilka próbek, dających mniej więcej pojęcie o całości:

„Był to okres [mowa o niezbyt odległej przyszłości – przyp. mój] ideologicznie dość dziwny, kiedy każdy w Europie Zachodniej zdawał się żywić przekonanie, że kapitalizm jest skazany na klęskę, i to w krótkiej perspektywie czasowej, że dożywa swych ostatnich lat, chociaż zarazem partie ultralewicowe nie potrafiły uwieść nikogo poza swą zwykłą klientelą zajadłych masochistów. Zdawać się mogło, że chmura popiołów przysypała umysły ludzi”.

„Musiał przyznać trochę wbrew sobie, że kopuła Instytutu Akademii Francuskiej ma dużo wdzięku. Zaprojektowanie budynku o zaokrąglonym kształcie nie miało oczywiście żadnego sensu: z racjonalnego punktu widzenia to zwykłe marnotrawstwo przestrzeni. Może modernizm był błędem, pomyślał Jed po raz pierwszy w życiu. Pytanie było zresztą czysto retoryczne: w Europie modernizm już dawno się skończył”.

„Taak… – powiedział w końcu, oddając Jedowi instrukcję. – Piękny, nowoczesny wyrób, może go pan pokochać. Ale musi pan wiedzieć, że za rok, najpóźniej za dwa lata zostanie zastąpiony przez model nowszy, o jakoby lepszych parametrach. My też jesteśmy produktami – ciągnął. – Pewnego dnia również staniemy się przestarzali. To ten sam mechanizm, tyle że zazwyczaj w naszym wypadku nie ma wyraźnego postępu technicznego czy funkcjonalnego, a jedynie wymóg nowości w stanie czystym”.
*

W swoim ostatnim felietonie Varga pisze: „Naturalnie wiem, że większość tego, co się nam dzisiaj oferuje [w kulturze – przyp. mój], to konfekcja, że jeszcze nigdy tak wielu nie oferowało tak wiele tak licznym, z tej wielkiej oferty zaczyna wyłaniać się jakiś upiorny chaos, uporządkowanie go przerasta nasze siły, klasyfikacja wartości staje się niemożliwa, hochsztaplerstwo idzie wielką ławą, jakiś potworny imperatyw kategoryczny każe nam się hochsztaplerstwem zachwycać, gdyż nie zachwycić się jest bardzo niepolityczne, chełpić się tym, że człowiek ściemie się oparł zupełnie, jest już obciachowe”. Cenna uwaga, choć chyba jeśli chodzi o Houellebecqa, to akurat za hochsztaplera go Varga nie uważa (zaledwie kilka felietonów temu stwierdzał, zdaje się całkiem poważnie, że to duży pisarz). Więc może to ja jestem niepolityczna i obciachowa, a to, że Houellebecq jest hochsztaplerem i wydmuszką, jest wszystkim doskonale wiadome, ale  k o n w e n c j a  nakazuje się do tego nie przyznawać? Pokrętne.
*

W planie osobistym: utknęłam przy Melody of Certain Damaged Lemons na przemian z In Rainbows. Poza tym – jednak jestem uzależniona od sprawdzania maila w komórce.

A co u was?