Kogo interesują nagrody literackie?

Kliknęłam dzisiaj link „Finałowa siódemka Nagrody Literackiej Angelus”, żeby rzucić okiem na nominacje, ale po chwili zaczęłam się zastanawiać, czy ktoś oprócz mnie w ogóle to czyta. Bo mam wrażenie, że nikt. Sama nie wiem, jak mogłam kiedyś pasjonować się Nagrodą Nike (w zasadzie to wiem, ale to temat na inny wpis) do tego stopnia, że – poza śledzeniem nominacji, czytaniem konkursowych książek, ich omówień oraz braniem udziału w głosowaniu publiczności – co roku z wypiekami na twarzy oglądałam jeszcze transmisję jej wręczenia w TV. I nie wkurwiała mnie nawet nienaganna fryzura Grażyny Torbickiej.

A teraz? Nie dość, że nie śledzę nominacji, to i tak wiem, jakie pozycje znajdą się w finale, a nawet mogę z dużym prawdopodobieństwem typować zwycięzcę. Jeśli w ciągu ostatniego roku Andrzej Stasiuk, Olga Tokarczuk, Jerzy Pilch albo Ignacy Karpowicz coś wydali, to będą nominowani i przejdą do finału. Poza tym wśród nominowanych zawsze znajdzie się jakiś tomik poezji (najlepiej Julii Hartwig albo Adama Zagajewskiego) oraz reportaż (Magdalena Grzebałkowska, Wojciech Tochman, Filip Springer) i koniecznie coś wydanego przez „Czarne”. Proste. Pozostałe nagrody to w zasadzie wariacje na ten sam temat i z tymi samymi bohaterami. Kiedyś jeszcze wydawało mi się, że chlubnym wyjątkiem jest Nagroda Kościelskich, ale odkąd dostali ją Łoziński i Franaszek, nie mam złudzeń.

Zastanawiam się zatem, po co przyznawać tyle różnych nagród, skoro wyniki tej zabawy są tak boleśnie przewidywalne? Czy jest jakiś przymus, który sprawia, że niemal każde większe miasto w Polsce szczyci się własną nagrodą literacką, a Wrocław ma aż dwie? I clou – czy ktoś w ogóle odróżnia Silesiusa od Angelusa? Stawiam kasztany przeciwko orzechom, że nawet członkom szacownych kapituł jedna z drugą się czasami pierdoli.

Na koniec wypadałoby zacytować Żulczyka, który na tegorocznym OFF-ie na pytanie Michała Nogasia „Dlaczego literatura jest najważniejszą rzeczą w życiu?” odpowiedział natychmiast i bez namysłu: „Nie jest”. I żadna nagroda literacka tego nie zmieni.

2040

„Czasem czytam, a czasem nie – odpowiada Michał Witkowski na pytanie, czy czyta swoich kolegów. – Niektórzy już się tak powtarzają, że nie mogę po raz kolejny czytać tego samego. Mało jest odkryć, w ogóle prawie nie piszą roczniki 80. i 90. Trochę to straszne, bo czym tu się inspirować? Tym, co robią za granicą, tylko. Szkoda”. To przy okazji wywiadów z pisarzami, którzy według „Wyborczej” mają największe szanse na Nobla w 2040. Nie pytajcie, dlaczego właśnie w 2040, ale jest to zapewne podyktowane jakimś zawiłym równaniem rachunku prawdopodobieństwa. Choć ostatnio w tramwaju usłyszałam, że probabilistyka to nie matematyka. Ale w końcu – who cares? Chodzi o coś innego. Oczywiście niesamowicie mnie cieszy, że aż na drugim miejscu znalazł się Ignacy Karpowicz, pierwsze miejsce dla Masłowskiej to z kolei oczywista oczywistość, ale ja lubię dziewczynę, więc nie mam z tym problemu. Czego niestety nie mogę powiedzieć o obecności w tej dziesiątce Mikołaja Łozińskiego, laureata najbardziej pomyłkowych Kościelskich ever. Łoziński out!

„Czasem przymierzam się do myśli, że może nic nie być poza materią, biologią, reakcjami chemicznymi i mój umysł tego po prostu nie kupuje” – to już Masłowska. Jest jeszcze o przeklinaniu, niedorozwoju fabularnym (to jest takie coś, że jak oglądasz film, to już w drugiej minucie pytasz: „Ale po co on tam poszedł?”, na co twój starszy brat albo aktualny chłopak syczy: „Oglądaj!” – i tak przez cały seans), kościele, wychowywaniu dzieci. Masłowska staje się konserwatystką!

Sieniewicz: „»Podoba« w Polsce rymuje się chyba tylko z «przyroda«”.

Vardze natomiast chyba trochę nie w smak, że na Nobla zdaniem „Gazety” mają szanse tylko czterdziestolatkowie lub od nich młodsi, wszak wśród pięćdziesięciolatków jest tyle słynnych nazwisk – ale ja to akurat uważam za pozytywny objaw. Precz z dyktaturą roczników 60.! Dyskusyjny jest rzecz jasna skład tej pierwszej dziesiątki (nie ma choćby Żulczyka), ale ogólnie pomysł zestawienia i cyklu wywiadów promujących czytanie oceniam in plus. Tylko – dlaczego ci wszyscy pisarze są tacy lewicowi? Takie mają poglądy dziwnie zbieżne z „Gazetą”? No, może oprócz Masłowskiej. I Dehnela. Nawet Karpowicz mówi o „prawicolach” (tak, właśnie tak – to zbitek od „prawicowiec” i „kibol”). Wszyscy tak nie lubią tych okropnych polityków, lubią za to Żydów, geje, lesbijki, stare i brzydkie kobiety, ateistów, rowerzystów i truskawki. A wypromowana przy okazji strona „Nie czytasz? Nie idę z tobą do łóżka!” ma już ponad 5000 fanów na Facebooku. Myślę, że możecie wśród nich znaleźć sporo najfajniejszych dziewczyn i chłopaków w mieście (z Krakowa dochodzą sygnały, że Wrocław jest jednak bardziej hipsterski). Codziennie nowe powody pozwalające mi się cieszyć, że nie posiadam Facebooka (jest to oczywiście głęboko przemyślany i starannie rozegrany element mojej strategii autokreacyjnej). Ech.

No a co z Wami, roczniki 80.? Dlaczego nie piszecie?

Ostatnio przeczytałam książkę

Książka nazywa się Balladyny i romanse. Autor nazywa się Ignacy Karpowicz. (To jest bardzo dobre nazwisko dla pisarza w tym kraju). (Podobnie jak tytuł dla książki w tym kraju, w genialnie prosty sposób godzący ze sobą dwóch wieszczów). Książka liczy stron 575. Jest to jedna z nielicznych rzeczy, które mi się ostatnio bardzo podobały. (A to naprawdę rzadkość). (Aż dziw bierze, że tak dobra rzecz dostała Paszport Polityki).

Intryga w skrócie: piekła nie ma, skończyło się, skończyło się też niebo, a bogowie (wszyscy, a pisząc „wszyscy” mam na myśli naprawdę „wszystkich”, tj. zarówno znane zastępy bóstw z mitologii greckiej, jak i bogów egipskich, indiańskich, Allacha, Jezusa, Jahwe, a nawet pierwotne, boskie siły) zstąpili na ziemię. Oprócz tego mamy tu – i to mi się najbardziej podoba – cały szereg żywych, z krwi i kości, postaci zamieszkujących współczesną Polskę, nakreślonych z czułością i humorem przez ironicznego i co rusz mrużącego do czytelnika oko narratora. Losy bogów i ludzi splatają się oczywiście ze sobą. Wszystko to jest lekkie i bardzo zabawne (mnie zdarzało się rechotać podczas lektury), obawiam się jednak, że jest to ten rodzaj poczucia humoru, który nie każdemu przypadnie do gustu. Akurat te najzabawniejsze fragmenty mogą się także dosyć szybko zdezaktualizować – ale przecież odnajdywanie nawiązań do najświeższych wydarzeń czy obowiązujących mód to jedna z najprzyjemniejszych rzeczy w literaturze. Dam próbkę:

„Czekałem, co baza danych o Polsce powie.

– Więc w skrócie: stosunkowo stabilna demokracja, dominująca religia: katolicyzm magiczny oraz Stocznia Gdańska, główne osiągnięcia: Fryderyk Chopin i bigos […] tolerancja w zaniku od XVII wieku, są muzykalni, mieszczą się w pięciolinii, literatura skupiona na narodowych kompleksach, trudno przetłumaczalna, z kawalerią na czołgi kanałami, taką mam tutaj adnotację. Wydobywają sporo węgla, sieją rzepak, chętnie jedzą grzyby w ślinie oraz zepsute ogórki”.
*

„Olga nie reagowała. Włączył się w niej jakiś program, pilotujący jej znieruchomiałe przy ścianie ciało. Autopilot, co zrozumiałe od czasów Conradowskiego Lorda Jima, zawiesił się w najważniejszej chwili. Autopiloty sterujące funkcjami moralnymi są bardzo niedoskonałe i podlegają częstym awariom. Moralność to oprogramowanie podatne na błędy systemowe i najdrobniejsze wahania, także temperatury, na przykład, moglibyśmy dodać”.
*

„Kiedy Paweł był młodszy, w okolicach maturalnej klasy, wtedy oddawał się kontestacji rzeczywistości, połączonej z buntem młodzieńczym na tle krajobrazu przesuwającego się w tempie niepełnosprawnym za oknami wagonu. Tak się zdarzyło, że Paweł dużo wagarował, jeździł pociągiem po Polsce, myślał. Skądinąd ciekawe skojarzenie buntu z koleją wynikało z dwóch przesłanek: (1) dużo czytał Stasiuka, (2) ojciec Pawła pracował w PKP, dzięki czemu Paweł otrzymał bezpłatny bilet na niemal wszystkie połączenia.

Paweł jeździł, Paweł myślał.
Krajobraz, kolej.
Yin i Yang.
Także Ping i Pong.
Kajko i Kokosz”.
*

„Spróbował przypomnieć sobie życie sprzed Wittgensteina. W sensie: co lubił, z czym sympatyzował, jaki miał światopogląd, bo jakiś mieć musiał, w przeciwnym razie nie studiowałby filozofii, tylko nauki polityczne albo dziennikarstwo”.
*

„Bartek się roześmiał. Co te komiksy, puszki zupy pomidorowej Campbell, zespół U2 etece robią ludziom z mózgu! Bardzo go to rozbawiło”.
*

Z bohaterów najbardziej lubię Olgę, 50-letnią starą pannę zamieszkującą kawalerkę w bloku i żywiącą się wyłącznie produktami made by Biedronka. A z bogów – Jezusa. Naprawdę najfajnieszy bóg, naprawdę lubi ludzi. Inni są trochę egoistyczni, skupieni na swojej boskości, traktują ludzi instrumentalnie albo ich ignorują. Jezus jest pokazywany z dużą sympatią, jako taki trochę naiwniak, trochę szlachetny idealista wierzący w człowieka. Przy czym to wszystko jest ujęte w duży (naprawdę duży) cudzysłów – żeby nie powiedzieć nawias. Czy przez to powieść robi się nierealistyczna? W każdym razie nie robi się przez to słaba.

Co prawda (a zwracają na to uwagę niektórzy krytycy – np. Kinga Dunin) w pewnym momencie akcja zdycha i flaczeje oraz staje się jasne, że na imponującą kulminację wydarzeń nie ma co liczyć – mimo to Karpowicz nie nudzi, no i w końcu – w przypadku Balladyn i romansów to nie akcja jest najważniejsza. A co? Według Kingi Dunin: „żywioł literacki, w którym to wszystko jest osadzone”. Mimo rytualnego lęku, jaki odczuwam przed tą postacią (zaszczepionego mi zapewne przez pewnego zlośliwego Lutra czy tam Kalwina), wypada mi się z nią zgodzić. Sprawnie nakreśleni bohaterowie, poczucie humoru, elementy fantastyczne, zabawy z konwencją. Ale najistotniejszy jest tu kontekst. I to  wieloraki – zarówno historyczny (bo w końcu rzecz nie dzieje się w próżni, tylko we współczesnej Polsce), literacki (narrator dosyć ostro sobie z czytelnikiem pogrywa), jak i kulturowy (a trafniej – popkulturowy, bo odwołania do rozmaitych popkulturowych zjawisk odgrywają tu bardzo istotną rolę – podobnie zresztą jak odwołania do tzw. kultury wysokiej). Gdyby powieść tego kontekstu pozbawić, straciłaby niewątpliwie większość swojego uroku. Być może byłaby wtedy również o jakieś 300 stron krótsza i bardziej strawna dla tzw. szerokiego odbiorcy. Ale wówczas musiałabym znowu pisać, jak bardzo coś mi się nie podoba. A tak to nie muszę wcale.