Zawsze kiedy łamie mi się paznokieć, czyli jakieś dwa do trzech razy dziennie, myślę o Hansie Castorpie i obgryzionych paznokciach Kławdii Chauchat, w której był tak beznadziejnie zakochany przez niemal siedem lat swojego pobytu w sanatorium „Berghof”. W zasadzie to te obgryzione, nierówne paznokcie były czymś, co nadawało jego fascynacji bardziej realny wymiar. Jednak myśl o tym, że można kochać kogoś, o kim nie wie się wiele więcej ponad to, jak się śmieje, że zawsze trzaska drzwiami, wchodząc do jadalni, i ma obgryzione paznokcie, wzrusza mnie za każdym razem tak samo.
Odkąd pamiętam chciałam być postacią z powieści Tomasza Manna – spędzać czas na podróżowaniu po Europie, obserwowaniu ludzi i rozważaniach o upadku cywilizacji, bez troszczenia się o pieniądze (jego bohaterowie po prostu je mają). Jadać dużo, nawet gdy nie czuję głodu, jak Hans Castorp. Mieć mlecznobiałą, delikatną skórę z prześwitującymi niebieskimi żyłkami, jak Kławdia. Być wrażliwa jak Hanno z Buddenbrooków. Mieszkać w Lubece albo Hamburgu. Jeździć co roku na trzy miesiące wakacji nad Bałtyk. Pojechać do Wenecji i umrzeć… (żarcik).
Kiedy teraz wracam do Czarodziejskiej góry, Buddenbrooków albo opowiadań Manna, mam wrażenie, że to zawsze był pisarz schyłku i niespełnienia. Nawet słynna drobiazgowość opisów jest przecież u niego podszyta dekadencją i przeczuciem upadku. Czytasz o tym, co Hans Castorp zjadł na śniadanie, i jak skrojony był jego doskonałej jakości płaszcz (zgodnie z najnowszą modą), a podskórnie czujesz, że ta historia nie skończy się dobrze.
Oczywiście nie tylko ja ulegam urokowi świata stworzonego przez Manna. Paweł Huelle, wydając już ładnych parę lat temu Castorpa, dał dowód fascynacji nawet lekko niezdrowej. Przypomnę: jedno zdanie z Czarodziejskiej góry – wzmiankę o tym, że Hans Castorp przed przyjazdem do Davos odbył „cztery półrocza studiów na politechnice gdańskiej” – Huelle uczynił punktem wyjścia i kanwą swojej kilkusetstronicowej powieści. Odwzorowuje w niej z zegarmistrzowską precyzją styl Manna, opowiada też w istocie tę samą historię, która napędza akcję Czarodziejskiej góry. Castorp przyjeżdża na wakacje do Sopotu, spotyka piękną Polkę, zakochuje się, nigdy nie zamienia z nią ani słowa… W tle Gdańsk z początku XX wieku i kuracyjny Sopot, tak bardzo kojarzący się z Wenecją.
Wiem, że dla miłośników Manna ten tekścik będzie zbiorem komunałów, ale nie mogę się powstrzymać przed jeszcze jednym spostrzeżeniem. Skoro Mann był apologetą mieszczaństwa i to jego przedstawicieli uczynił bohaterami wszystkich swoich dzieł, dlaczego mają oni takie „niemieszczańskie” dylematy? Dlaczego ulegają obsesjom, iluzjom i dręczą się dzieleniem włosa na osiemnaścioro jak nie przymierzając jacyś współcześni neurotycy?
* Przyznaję, że nigdy nie przeczytałam do końca Doktora Faustusa. Nie wierzę nawet, że tłumacz to zrobił;) Poza tym pochłonęłam wszystko, nawet Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla.