Przecier z jarmużu
Jest to jeden z tych dni, kiedy wstajesz o godzinie, o której powinieneś być na przystanku, patrzysz w lustrze na swoje zapuchnięte oczy i wzorek poduszki na policzku i stwierdzasz, że dziś to już raczej nie pobiegasz. Bo wszyscy dookoła mówią: „Źle się czujesz? Idź, pobiegaj”. W autobusie śmierdzi, a każdy mijany po drodze biegacz wydaje się herosem, któremu udało się to, co Tobie właśnie nie. W pracy trafiasz przypadkiem na profil Anny Lewandowskiej, żeby stwierdzić, że ona na pewno nie jest człowiekiem, tylko cyborgiem („Nie żyjemy po to, by lepiej biegać. Biegamy po to, by lepiej żyć”). Czujesz, że twoje wczorajsze prawie trzy kilometry to jakiś żart. W dodatku dręczy cię poczucie winy, bo nie jesz na obiad przecieru z jarmużu i nie popijasz naparem z pokrzywy. A Endomondo nieustannie wysyła te złośliwe maile z hasłami w stylu: „Cześć, od twojego ostatniego treningu minęło już…”.
Wbrew pozorom nie postanowiłam zapoczątkować tym wpisem nowego, lajfstajlowego cyklu na blogu. Daję tylko tzw. ogólny obraz, żeby nikomu nie przyszło przypadkiem do głowy, że jestem oderwana od rzeczywistości albo – nie daj Boże – romantyczna i wolę bohaterów literackich od prawdziwych ludzi. Otóż jest dokładnie odwrotnie – jestem zanurzona w problemach pierwszego świata do tego stopnia, że utożsamiam się z każdym, kto bardzo chciałby żyć zdrowo i radośnie, tylko czasami – nie wiadomo jak i dlaczego – prywatny autopilot włącza mu program „autodestrukcja”.
Ten wpis będzie zatem o kilku powieściach, które przeczytałam w czasie wakacji, korzystając z wyżej opisanych momentów i lata bez upałów. A także nagłej niechęci do oglądania całymi sezonami produkcji HBO/ Netflix (to ostanie już mi przeszło).
Niesłychanie cienka granica między dziennikarstwem a literaturą
Na pierwszy ogień poszła Marta Masada, niegdyś dziennikarka „Wprost” i TVP, potem założycielka „kultowej” Ambasady Śledzia (ostatnio otworzyli jedną nawet we Wrocławiu). Masada wydała w tym roku swoją debiutancką powieść Święto trąbek, o której od razu zrobiło się głośno. I chociaż recenzje były takie sobie, postanowiłam sprawdzić, co zacz.
Książka zbudowana jest wg amerykańskiej zasady „too much of everything” – na ponad 600 stronach dostajemy więc wszystko, a nawet więcej: irytująco niedojrzałą główną bohaterkę, mnóstwo seksu z wątkami sado-maso, antysemityzm, historię polskich Żydów na tle losów świata, streszczenia snów, scenki obyczajowe ze świata polskiego show-bizu, desperackie próby znalezienia miłości życia pochodzenia żydowskiego, walkę o prawa gejów i lesbijek, udające pozory głębi opisy Nowego Jorku oraz Holokaust. Zniosłabym może nawet to wszystko i dobrnęła do końca, ale po mniej więcej 100 stronach ujawnił się jeszcze jeden zasadniczy aspekt „nadmiarowości” tej literatury – mianowicie nadmiar pisarskiej swobody, nieorganiczonej w żaden sposób przez redaktora. Wyraża się to przede wszystkim w specjalnie drażniących „nawiasach”. Niemal po każdym zdaniu autorka otwiera nawias, w którym to zdanie komentuje; a najgorsze, że wydaje jej się, że jest zabawna.
Oprócz „poczucia humoru” autorki szczególnie irytujące są wszechobecne tu stereotypy. Główna postać, Zula Pogorzelska (sic!), wychowana przez ocalałego z Auschwitz dziadka, mimo epatowania swoją pozorną „odmiennością” i „nieprzystawalnością”, jest dokładnie taka sama jak wszystkie bohaterki chicklit: idealnie piękna, niezależna, odnosząca sukcesy w pracy i fascynująca. Brak jej tylko tego jedynego, dla którego zrobi wszystko, da się traktować jak przedmiot, oszukiwać, wyśmiewać i jeszcze będzie za to winić samą siebie. Po prostu współczesny Kopciuszek, który jakoś nie ma szczęścia do mężczyzn… Znamy. Masada ma nawet do tego teorię:
„Zula jest nadwrażliwa i chorobliwie głodna emocji. Szuka miłości. Dziadek, który przeżył Auschwitz, nie był w stanie dać jej uczuć i ciepła. Zresztą sam cierpiał i miał wyrzuty sumienia, bo inni nie przeżyli. Zula dziedziczy po nim to poczucie winy. Czuje się odpowiedzialna za naród, historię, za innych. Żyje przeszłością, choć jest szalenie nowoczesna. Choć wie, że to absurdalne, jednak bierze wszystko na siebie, także próbę odkupienia win. Jakby te traumy i międzyludzkie emocje odbierała niczym kosmiczna antena. To też widoczne w jej gęstych, symbolicznych snach”. [całość wywiadu tutaj]
Śpiąca Królewna z korporacji
Drugi przypadek jest chyba jeszcze ciekawszy. Pamiętacie Magdę Miecznicką, bezkompromisową publicystkę i recenzentkę „Przekroju”, „Gazety Wyborczej”, a wreszcie „Dziennika”? Tak, to ona znana była z kontrowersyjnych opinii o wielkich polskiej literatury, w co drugim tekście szpanowała studiami na Sorbonie i w USA i z żarliwością neofity propagowała w Polsce twórczość Houellebecqa. Trochę działała mi na nerwy, a trochę ją lubiłam – fajnie było się z nią tak radykalnie nie zgadzać, kiedy wygłaszała w „Dzienniku” swoje jedynie słuszne sądy o „naszym pokoleniu”. Chyba nawet kilka znanych osób wdało się z nią w polemiki.
Po likwidacji „Dziennika” w 2009 r. praktycznie zniknęła z łamów prasowych, wcześniej jednak zdążyła jeszcze wydać swoją pierwszą powieść – Cudowną karierę Magdy M. Nie sięgnęłam po nią wtedy, obawiając się najgorszego, ale ostatnio zobaczyłam ją na półce w bibliotece i postanowiłam sprawdzić, jak znosi próbę czasu. No i jeszcze trafiłam na to:
Nie, nie żartuję – na tym wideo Miecznicka w różowej sukience i z różową parasolką przechadza się po parku i zupełnie serio tłumaczy, dlaczego w jej powieści nie ma scen seksu.
To wszystko – łącznie z pierwszym, potwornie pretensjonalnym rozdziałem jej powieści – wygląda, jakby autorka koniecznie chciała zmieścić się w kategorii „literatura kobieca”. Być może było to podyktowane względami marketingowymi, może miał to być rodzaj literackiej prowokacji, ale dla mnie ten zabieg jest niezrozumiały i chybiony. W kategorii chicklit Miecznicka wiele nie zdziała, chociażby dlatego, że Cudowna kariera Magdy M. nie spełnia wymogów stawianych temu gatunkowi literatury: brak tu wyraźnej linii fabularnej (piękna bohaterka po rozmaitych perypetiach spotyka w końcu miłość życia i jest szczęśliwa), wspomnianego seksu i happy endu, nieproporcjonalnie dużo jest natomiast uwag na temat pierwszego pokolenia, które dorastało w wolnej Polsce, a potem robiło kariery w korporacjach. Mam wrażenie, że miała to być raczej powieść pokoleniowa – o dojrzewaniu konkretnych ludzi w konkretnej epoce, coś bardziej jak Małż Marty Dzido niż powieści Grocholi czy typowe romanse.
Dostajemy jednak raczej psychologizującą powieść obyczajową, której główna bohaterka do końca jest postacią nieokreśloną, uciekającą przed traumatycznym wspomnieniem (t a m t o) w pracę i zabawę. Na plus można Miecznickiej zaliczyć to, że książka jest sprawnie napisana i dobrze zredagowana (w przeciwieństwie do Święta trąbek Masady). Jej wydanie wymagało też sporej odwagi, jeśli nie bezczelności (osobiście nie wiem, czy będąc krytyczką literacką, która właśnie wyrabia sobie pozycję w środowisku, zaryzykowałabym wydanie własnej powieści, w dodatku tak jawnie autobiograficznej). Mimo to diagnozy Miecznickiej są dalekie od oryginalności, jej bohaterowie – płascy, a obserwacje dosyć płytkie. To, co nie broniło się w pokoleniowych manifestach publikowanych mniej więcej raz na tydzień w „Dzienniku”, nie broni się również w pełnowymiarowej powieści.
Chłopcy i dziewczynki
Trzecie podejście do poplit zrobiłam, sięgając po debiut powieściowy autora również dobrze znanego skądinąd – tyle że mężczyzny. Chłopcy Andrzeja Saramonowicza, wydani rok temu przez Wielką Literę, zachwalani byli jako „powieść o tym, jak trudno być człowiekiem, kiedy jest się mężczyzną” oraz „pikantna komedia obyczajowa”.
Koncept narracyjny zastosowany przez Saramonowicza jest ciekawy: narrację prowadzi naprzemiennie dwóch głównych bohaterów: 40-letni neurochirurg Jakub Solański i jego 11-letni syn Mateusz. Jeden i drugi komentują te same wydarzenia, przy czym od początku to Mateusz wydaje się dojrzalszą częścię tandemu. Postać Jakuba jest zaś uroczo stereotypowa: ten odnoszący sukcesy w pracy specjalista po rozwodzie z żoną (w zasadzie nie wiadomo, po co się rozwodził, skoro przez całą powieść przewijają się zdanka typu: „Po chuja ja się rozwodziłem, skoro ona taka piękna?”) rozwija u siebie alko- i seksoholizm, w przerwach prowadząc z synem „męskie rozmowy”.
Poznajemy świat mężczyzn i kobiet z warszawskiej klasy średniej, oczywiście odpowiednio przerysowany (rodzice wszystkich kolegów i koleżanek Mateusza z klasy są już po albo w trakcie rozwodu; wszyscy mężczyźni „z odzysku” – na czele z Jakubem – umawiają się tylko ze swoimi rówieśnicami, czyli byłymi żonami kolegów; no i rzecz jasna nikt nie ma problemów finansowych), a Saramonowicz co rusz częstuje nas sucharami w stylu: „Co najbardziej lubię w kobiecie? Być” czy „Tato, jak to jest mieć żonę? Zależy czyją, synu”. Jest to trochę śmieszne, trochę irytujące, ostatecznie jednak przecież wszyscy wiedzą, że chodzi o rozrywkę.
Po licznych zawirowaniach akcja niebezpiecznie skręca w rejony sentymentalnej bajki z morałem, okazuje się bowiem, że uprawiany przez Jakuba i jego kolegów promiskuityzm staje się męczący i niewygodny, a wybawieniem z jego błędnego koła może być tylko nowa i prawdziwa miłość. Tak. Czyżby więc Saramonowicz w ten pokrętny sposób próbował przekazać swoim czytelnikom szacunek do niemodnych, konserwatywnych wartości? Wydaje mi się raczej, że autor celnie odpowiada na oczekiwania potencjalnych czytelniczek (bo przecież wiadomo, że po Chłopców sięgną głównie kobiety, aby się przekonać, dlaczego „oni” są tacy niedojrzali i poczuć od tego lepiej), czyli całych pokoleń kobiet wychowanych w romantycznym paradygmacie prawdziwej i jednej na całe życie miłości. I chociaż to absurdalne – bo przecież żeby mężczyźni zdradzali, muszą mieć z kim, i tym kimś zwykle jednak jest jakaś kobieta – fajnie przeczytać sobie historię o tym, że prawdziwa dojrzałość to monogamia i rezygnacja z egoizmu oraz poszukiwanie stałości w tym okrutnym, rozchwianym świecie.
Tyle. Piszę to wszystko, ale trochę się obawiam, że zabiję się* jeszcze zanim jakieś wpływowe nowe medium ogłosi mnie „aspirującym komentatorem rzeczywistości”.