Stary lubieżny dziadu

Anegdota jest taka: w młodzieńczym okresie burzy i naporu (przez niektórych uważanym za heroiczny), czyli mniej więcej w drugiej klasie liceum, zaczytywałam się w książkach Milana Kundery. Wychodziły wtedy w PIW-ie w charakterystycznej, czarnej serii. Miałam w domu prawie wszystkie. Kiedyś wzięłam ze sobą jedną z nich, chyba Tożsamość, którą podczytywałam na przerwach i co nudniejszych lekcjach z niesłabnącym zachwytem. Niestety, nikt z nauczycieli nie zwracał jakoś uwagi ani na mnie, ani na moje wybory lekturowe, aż do lekcji religii (tu w moim wspomnieniu coś się nie zgadza – skoro byłam w okresie burzy i naporu, co u licha robiłam na lekcji religii?!), na której nasz ksiądz-kolejarz (po tym, jak kiedyś prostodusznie przyznał się, że „zanim poczuł powołanie, pracował na kolei”, już nigdy nie nazywaliśmy go inaczej) zlustrował najpierw mnie, potem okładkę książki leżącą na mojej ławce i z lekkim przerażeniem w oczach zapytał: „Co ty za poważne książki czytasz?”. Myślę, że nie bez znaczenia był tu fakt, że znał mnie wcześniej z depresyjnych prac pisemnych pełnych cytatów z poètes maudits oraz złośliwych pytanek w stylu: „Dlaczego ksiądz mówi, że miłość dwojga mężczyzn jest nienaturalna? Przecież dla nich to właśnie jest zgodne z naturą…”.

Wracając do Kundery, jedna część prawdy jest taka, że byłam jego fanką. Może nawet psychofanką. Druga – ta smutniejsza – taka, że od liceum nie wracałam do jego powieści. Coś mi mówiło, żeby tego nie robić. I mogło tak być do dziś, gdyby nie sam Kundera, który – na swoją zgubę – postanowił wydać nową książkę. W zasadzie książeczkę (100 stron) – Święto nieistotności. Co za rozczarowanie!

Po lekturze nie mogę uwolnić się od wrażenia, że to pisanie jest takie… błahe! Te wszystkie niby filozoficzne dysputy bohaterów, okraszone anegdotami o Stalinie i Chruszczowie – to jakieś pozory głębi dla egzaltowanych licealistek. Te spacery po Ogrodach Luksemburskich i obserwowanie młodych dziewczyn z odsłoniętymi pępkami… A najgorsze, że wydaje mi się teraz, że on zawsze taki był. Pretensjonalny. Naiwny. Erotoman. Do tego posunięty w latach.

Jak w tym – świetnym zresztą – wierszu Miłosza:

Moje uszy coraz mniej słyszą z rozmów, moje oczy słabną, ale dalej/ Są nienasycone.

Widzę ich nogi w minispódniczkach, spodniach albo w powiewnych tkaninach,/ Każdą podglądam osobno, ich tyłki i uda, zamyślony, kołysany marzeniami porno./

Stary lubieżny dziadu, pora tobie do grobu, nie na gry i zabawy młodości./

Nieprawda, robię to tylko, co zawsze robiłem, układając sceny tej ziemi z rozkazu erotycznej wyobraźni./

Nie pożądam tych właśnie stworzeń, pożądam wszystkiego, a one są jak znak ekstatycznego obcowania./

Nie moja wina, że jesteśmy tak ulepieni, w połowie z bezinteresownej kontemplacji, i w połowie z apetytu./

Jeżeli po śmierci dostanę się do Nieba, musi tam być jak tutaj,/ tyle że pozbędę się tępych zmysłów i ociężałych kości.

Zmieniony w samo patrzenie, będę dalej pochłaniał proporcje/ ludzkiego ciała, kolor irysów, paryską ulicę w czerwcu o świcie,/ całą niepojętą, niepojętą mnogość widzianych rzeczy.

Aha, i nie próbujcie przypadkiem oglądać Nieznośnej lekkości bytu z Juliette Binoche na podstawie Kundery. To nie jest dobry film.

Á propos lubieżników – niestety przeczytałam też ostatnią książkę Jerzego Pilcha Zuza albo czas oddalenia.

Kto przy zdrowych zmysłach zakochuje się w kurwie?

– pyta Pilch, cytując M.V. Llosę. A odpowiedź, którą daje na to pytanie w swojej opowiastce (trudno to nazwać powieścią, choć wydawca tak robi – według mnie przypomina to raczej niedokończony szkic do powieści), jest tyleż banalna, co prawdziwa. Kto zakochuje się w kurwie? Otóż – każdy.

Kocham cię, Zuza. Tęsknię za tobą jak zwierzę. Facet działa jak magnes. Na starość słabnie. Nie ma co chichotać. Człowiek jest stęsknionym zwierzęciem. Wysuwają się ostatnie podpórki spod stóp, ostatnie listewki. Próbuję, ale codziennie jest gorzej.

Ja też próbowałam, ale jeśli nawet chichotałam, to z zażenowania. Powiedzcie mi, że Pilch nie zawsze był tak pretensjonalny, błagam. Te 100 stron to zwyczajny zbiór niezbyt składnych notatek, autocytatów i średnio śmiesznych spostrzeżeń podstarzałego erotomana. Znowu… Jakbym była Rusinkiem, Franaszkiem czy tym, kto tam aktualnie pracuje w WL-u, to odesłałabym to autorowi z adnotacją „słabe” i wstrzymała druk. I to z sympatii, naprawdę.

Tymczasem muszę żyć z tym, że ulubieni kiedyś autorzy, zamiast szykować się do grobu, zjadają własne ogony, kołysani marzeniami porno.

Smutek/ żal

Po tym, jak po raz trzeci usłyszałam w Trójce Common People w wersji live z tegorocznego Open’era i jeszcze do tego obejrzałam zdjęcia z festiwalu, prawie mi się chce płakać, że mnie tam nie było. Za to w przyszłym roku… (ale to już może na Blur).

Mam w planach trochę podróżować pociągami w najbliższym czasie, co zaowocuje zapewne licznymi tekstami, w których będę przezwyciężać swoją udręczoną osobowość, trwając w przekonaniu, że powstanie z tego wielka sztuka. To może być groźne, dlatego już sobie buduję zespół zajadle złośliwych komentatorów, bo nic tak nie broni przed grafomanią, jak zajadle złośliwi komentatorzy. Nie muszą nawet być gejami. Wystarczy, że powiedzą, tak jak niedawno pewien ochroniarz do Świetlickiego – co ten ze smakiem przytacza w przedmowie do swoich Wierszy, wydanych wreszcie chwalebnie przez EMG – „nie znoszę pana, ponieważ pozuje pan na pseudointelektualistę”. Albo jak napiszą – tak jak Pilch o tekście Palę lektury Rudnickiego, że ten „idzie na zupełną łatwiznę. Atakuje mianowicie kanon lektur szkolnych, a czyni to na dodatek z – delikatnie mówiąc – umiarkowanym polotem, zdumiewającym brakiem orientacji i całkowitą – mało spodziewaną u tego, zdawać by się mogło, dobrze wygimnastykowanego językowo pisarza – głuchotą”. Ciekawe, czy mogliby też zrobić ze mną podobnie zły wywiad, jak ten Dunina ze Świetlickim w czerwcowej „Lampie”. Podobnie nieprofesjonalny, nieciekawy, niezredagowany (bo mający chyba pozorować „luźną rozmowę starych przyjaciół przy stocku”) i – jak zwykle w „Lampie” – puszczony z całkowitym zlaniem korekty. Wygląda to źle przede wszystkim na tle niedawnego (sprzed jakichś dwóch miesięcy) wywiadu Sendeckiego zrobionego ze Świetlickim dla „Przekroju”, który był z kolei bardzo dobry. No, ale „Dunio” to chyba jednak odrębna kategoria.

Fajnie za to mówi Świetlicki o tym, jak po wojsku przez rok pracował na wsi pod Lublinem jako wychowawca w świetlicy: „I przez rok przepracowałem, strasznie sfrustrowany byłem i powiedziałem sobie: pierdolę, wracam do Krakowa, zmarnuję się tutaj. W 1987. A jak wróciłem do Krakowa, to był schyłek PRL i było ciekawie”. Swoją drogą duże zdjęcie Świetlickiego z 18-letnim (sic!) synem w „Lampie” jest jakoś podobne do tych przedstawiających Miłosza i jego syna Anthony’ego, zamieszczonych w ostatnim „Dużym Formacie”. I choć Świetlicki zarzeka się, że nie, nigdy, żadnych jubileuszy i obchodów, jestem w stanie sobie wyobrazić, jak za 50 lat robią „Festiwal Świetlickiego”, na którym nie wstają z kolan i nie przestają klaskać. Zresztą znamienne jest już to, że na tegorocznym festiwalu Miłosza we Wrocławiu największą gwiazdą był właśnie Świetlicki.

W „Wyborczej” Michnik dramatycznie jak zwykle woła: „Czesław Miłosz jest największą chlubą, a los, który mu zgotowała Polska opinia publiczna – największą hańbą polskiej kultury” [pisownia oryginalna – wiadomo, jak Michnik pisze „Polska”, to zawsze wielką literą]. Bardzo lubię ten conradowski zaśpiew, z jakim Pan Redaktor używa słowa „hańba”. Ale byłabym mimo wszystko za tym, żeby przestać już klękać.

A dzisiaj w kolejce do kasy na dworcu pan przede mną – wyglądający raczej normalnie, choć z niepokojąco rozbieganym wzrokiem – podczas gdy kasjerka wyszła na chwilę na zaplecze, żeby na jego prośbę sprawdzić połączenia do Nowego Sącza, obrócił się do mnie i powiedział coś, co brzmiało jak: „Sorforkipjułaitin” czy jakoś tak. Hę?! Czyżbym wyglądała na przybysza z zagranicy, zdumionego chaosem panującym na polskiej kolei? Przecież staram się niczemu nie dziwić.

„Lord knows I’ve been trying” (31 dni do OFF-a).

Jechałam pociągiem

z Sufjanem Stevensem na słuchawkach. I przypomniało mi się, że jeszcze jedna osoba w naszym pięknym kraju czyta Zagajewskiego i jest nią nie kto inny, tylko Krzysztof Siwczyk. Dla którego natomiast – dodam przy okazji – Miłosz nie jest żadnym punktem odniesienia (bo Zagajewski jest). À propos Miłosza. Wiecie, że późny Miłosz tak bardzo chciał upewnić się w tym, że „nie odbiega od katolickiej ortodoksji”, że napisał list do Jana Pawła II – poetycki list – z pytaniem, czy jest poetą katolickim? A nasz papież odpowiedział mu – w równie poetyckim liście – „Panie Czesławie, każdy dobry poeta jest katolicki”. Dla mnie to jest czad.

I jeszcze to: