Sandman był tylko jeden

Wróciłam z koncertu „Tribute to Morphine” i – mimo że wrażenia mam ogólnie bardzo pozytywne – refleksja jest jedna: nie da się ukryć, że Sandman był tylko jeden. Doskonale pamiętam jak – gdzieś w okolicach drugiej klasy liceum – pewnego dnia po szkole z rozpaczą przeczytałam chyba w „Tylko Rocku”, że Sandman nie żyje, ale że miał piękną śmierć. Jakby to cokolwiek zmieniało. Najgorsze jednak było to, że właśnie wtedy ledwo co przywiozłam sobie z Wrocławia Cure for Pain i zdołałam nauczyć się jej na pamięć. A teraz patrzę, jak na scenę wychodzi chłopczyk w obcisłych dżinsach i pasku z błyszczącą imitacją ćwieków, obraca się tyłem do publiczności i zaczyna tańczyć do All Wrong… Brrr. Na szczęście były też jasne momenty, a należał do nich z całą pewnością saksofonista. Wyobraźcie to sobie sobie – wyglądał jak Woody Allen, tyle że był od niego jakieś trzy i pół raza wyższy i miał włosy. Ruch sceniczny ograniczył do trzech dyskretnych półuśmiechów i sporadycznego przestępowania z nogi na nogę podczas półtoragodzinnego występu, ale i tak był najlepszy. Yeah!

A to zdjęcie miałam przyczepione nad biurkiem:

morphine

PS Swoją drogą dziś fakt, że kiedyś docierało się do interesującej muzyki w taki sposób, że najpierw trzeba było o niej przeczytać w „Machinie”, „Brumie” albo „Tylko Rocku”, a potem pojechać specjalnie do Wrocławia, do Bemoliki, po kasetę (którą przecież kupowało się niemal w ciemno, kierując się opisem recenzenta) – wydaje się co najmniej nieprawdopodobny.