Wpis dla miłych, smutnych ludzi, skłonnych do refleksji nad sobą i nad światem.
Małgorzata Halber, jeszcze przed wydaniem debiutanckiej powieści Najgorszy człowiek na świecie, udzieliła wielu wywiadów, napisała też sporo tekstów (na Facebooku i w innych miejscach w Internecie) o swojej wrażliwości, nałogach, problemach ze sobą itd. Doszło do tego, że ze zjawiska niszowego, które śledziłam, zaglądając czasami na jej profil na FB (publiczny), jej pisanie stało się nagle popularne i powszechnie komentowane. Samych recenzji książki przeczytałam kilka jeszcze zanim się ukazała. Obszerne fragmenty powieści pojawily się też w Internecie (m.in. na portalach „Krytyki Politycznej” i „Codziennika Feministycznego”), okraszone oczywiście wywiadami z autorką. Słów uznania Halber nie szczędził m.in. Jakub Żulczyk, pisząc: „Gosia jest wojowniczką, tak jak wszyscy ludzie, których poznałem na terapii uzależnień. Dla takich jak Gosia i ja każdy dzień to mała wojna. Gosia napisała świetną ksiażkę o tej wojnie. Naprawdę zajebistą. Jeszcze nie skończyłem jej czytać, ale już polecam, z całego serca”. A najczęściej powtarzającym się komentarzem dotyczącym Najgorszego człowieka na świecie na Facebooku jest chyba „To jest o mnie” oraz „Dziękuję”.
W pierwszym odruchu chciałam się całkowicie z Żulczykiem nie zgodzić, ale po namyśle dochodzę do wniosku, że to prawda – Najgorszy człowiek na świecie jest zajebistą książką. W tym sensie, w którym opowiada o przygodach bardzo wrażliwej dziewczyny (nie tylko z nałogami, bo moim zdaniem to wcale nie jest główny temat tej powieści, chociaż może być tak odbierana), o tym odwiecznym uczuciu „nieprzystawalności” do świata, o trudnościach z nazywaniem i wyrażaniem emocji, o tym, że dzisiaj nie można na Facebooku tak po prostu napisać „chciałabym, żeby mnie ktoś przytulił” albo „czuję się popalona, poparzona, czarna z pootwieranymi ranami” bez narażania się na potok szyderstw albo kpin, w końcu o tym, że nie trzeba cały czas stać na baczność, że czasami można sobie odpuścić bohaterstwo i przyznać „nie radzę sobie z tym”. W tym znaczeniu Gośka naprawdę ma misję i ja jej z całego serca kibicuję. Nawet jeśli jest w tej walce jakaś doza dziecięcej naiwności, to i tak jestem za. Niech wrażliwcy czują, że ktoś się upomina o ich prawa.
Ale jest jeszcze druga strona medalu, ta, która budzi moje zasadnicze wątpliwości i z powodu której nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, czy Najgorszy człowiek na świecie – mimo wspomnianej wyżej zajebistości – jest książką dobrą. Owszem, czyta się ją jednym tchem. Język jest żywy i dowodzi, że Halber ma słuch i dar obserwacji rzeczywistości, potrafi sprawnie naszkicować obyczajowy obrazek i dać przekonujący obraz introspekcji, którą urządza na sobie samej. Ale czy to wystarczy, żeby jej powieść obroniła się jako dzieło literackie? Oczywiście, można by powiedzieć, że to, że książka sprawia wrażenie przeredagowanego pamiętnika autorki z trudnego dla niej okresu, jest celowym i przemyślanym zabiegiem. Jednym słowem – że było to pisane w taki a nie inny sposób właśnie po to, by sprawiało wrażenie autentycznego zapisu „z życia”. Nie postawię tutaj zarzutu wyrachowania, bo wydaje mi się on nie na miejscu, ale muszę przyznać, że ta strategia mnie nie przekonuje. Gdyby Halber chciała być tylko bojowniczką o sprawę osób wrażliwych i uzależnionych – w porządku. Gdyby chciała napisać relację z wychodzenia z nałogu – też ok. Ale jeśli sama deklaruje w wywiadach (m.in. w rozmowie z Tomaszem Raczkiem), że chce być pisarką i uważa, że jej powieść ma literacką wartość, musi też być gotowa na to, że jej pisanie będzie w kategoriach literackich oceniane. I tu już niestety – może zaboleć.
„Interesuje mnie opisywanie doświadczenia, dlatego Najgorszy człowiek na świecie ma taki, a nie inny kształt. Podobnie jest w przypadku free jazzu, muzyki, która jest nieuporządkowana, brzmi jak prawdziwe życie. Oczywiście, ktoś może powiedzieć, że dorabiam ideologię do czegoś, co jest chujowe. Ale dla mnie te linearne narracje, taka tradycyjna powieść, to jest przeżytek. Prawie w ogóle nie czytam beletrystyki, książki, które czytam, to albo literatura faktu, albo dzienniki, albo proza poetycka. Więc byłoby dla mnie nienaturalne napisanie czegoś, co formalnie mnie nie bardzo interesuje” – mówi autorka (całość wywiadu tutaj). Wygląda więc na to, że „chwyt autentyczności” jest jak najbardziej zamierzony. To jest wszystko fajne, poruszające i żywe, ale chyba bardziej jako status na Facebooku albo wyciąg z autoterapii. Więc najuczciwsza odpowiedź na pytanie, co myślę o tej książce, brzmi: „Nie wiem”.