OFF WE GO. Prywatny line-up

Jest szansa, jest życie. OFF za 5 dni. Plan, żeby doczołgać się do 5 sierpnia, czas: start! A tymczasem ściągawka, żebym pamiętała, na co chciałam  k o n i e c z n i e  iść.

PIĄTEK (5.08)

Komety grają Partię

Kto jeszcze pamięta ten uroczy refren: „Stoję na balkonie, palę papierosa, Warszawa i jaaaaa”? Kiedy to było, 15 lat temu? Dawniej? To było dodawane do jakiejś „Lampy” albo „Machiny”? Nie pamietam, ale idę się powzruszać i poczuć nie-tak-staro-wśród-takich-jak-ja.

Willis Earl Beal

„Jeśli czujesz się jak na śmieci wór, bo codzienny znój daje w kość; nie zostawaj sam, nie słuchaj płyt, smutnych pieśni czarnych nut” śpiewa F.I.S.Z. Ale powiem Wam, że na OFF-ie zamierzam robić dokładnie odwrotnie.

Minor Victories

Rachel Goswell ze Slowdive + gitarzyści Editors i Mogwai? Brzmi jak przepis na idealną melancholię w sam raz na środek upalnego lata.

Sleaford Mods

Odkąd usłyszałam akcent wokalisty, już nie muszę czytać żadnych opisów, żeby wiedzieć, że to pozycja obowiązkowa. So British 😉

Brodka

Zdolna dziewczyna. A ta nowa płyta jest świetna. Nie widziałam Brodki na żywo od jakiegoś koszmarnego koncertu na festiwalu poezji śpiewanej pod Zamościem (była chyba wtedy tuż po „Idolu” i zupełnie nie miała swojego repertuaru), w Kato będzie szansa na odczarowanie. No i mam nadzieję, że zagrają „Varsovie” 🙂

Devendra Banhart

Bo po ostatniej płycie „Mala” (którą bardzo lubię) i jednym z fajniejszych koncertów na pamiętnym Open’erze 2013, we wrześniu ma wyjść nowy krążek, więc koncert na OFF-ie będzie pewnie jedną z pierwszych okazji, żeby go posłuchać. Jak Devendra sprawdzi się jako headliner pierwszego dnia festiwalu na scenie głównej tuż po północy?

SOBOTA (6.08)

Jaga Jazzist

Żeby nie było, że kręcą mnie tylko sentymenty, gitary i meelancholijni songwriterzy.

The Kills

Chociaż wolałabym zobaczyć Alison Mosshart z Jackiem White’em i The Dead Weather, ale jak się nie ma, co się lubi, to…

https://www.youtube.com/watch?v=lXB5VrDDDxo

NIEDZIELA (7.08)

Lotto

Jest coś wciągającego w tej muzie. Warto sprawdzić.

Thundercat

Może w końcu dowiem się, o co chodzi w tym fenomenie.

Mudhoney

Wszystko tu jest legendarne i kultowe, od wytwórni Sub Pop, przez Seattle, po grunge. W związku z tym trzeba.

William Basinski

Ambient i hołd dla Davida Bowiego? Idę!

Anohni

Bardzo się boję tego koncertu, bo z założenia mam duży dystans do wszystkich form sztuki zaangażowanej, a taki niewątpliwie jest album Hopelessness. Ale to w końcu cały czas Anthony! O ile nie przesadzi z patosem na koncercie, może być dobrze. Hope so.

https://www.youtube.com/watch?v=Fi0q0O4V5Qs

Syny

Poziom abstrakcji jest wysoki. A wokal jakoś podobny do Wojtka Bąkowskiego z Niwei. Jeśli po trzech dniach festiwalu ok. drugiej w nocy będę jeszcze żywa, z ciekawości zajrzę na eksperymentalną.

Jak przetrwać upał w mieście?

1. Wyjść z koncertu Deana Blunta na OFF-ie, a potem żałować, żałować, żałować.

2. Pływać przez dwie godziny w basenie z zimną wodą i dostać zapalenia ucha.

3. Chodzić w białych conversach i t-shircie z napisem „Sub Pop”.

4. Obejrzeć osiem złych filmów na Nowych Horyzontach, a potem najsmutniejszy – „Amy”.

5. Wybierać akurat te seanse, na których nie działa klimatyzacja, a siedzący obok ciebie ludzie mają nieprzezwyciężalną potrzebę prowadzenia dyskusji z reżyserem i bohaterami podczas filmu.

6. Pokłócić się o sens występu Patti Smith na OFF-ie i w ramach kontestacji spędzić jego większą część w opustoszałej strefie gastronomicznej, a osobom stojącym przed tobą w kolejce po naleśnika mówić: „Hej, tam właśnie gra Patti Smith. Nie chcecie zobaczyć?”.

7. Żywić się mrożoną kawą i sokiem pomarańczowym.

8. W odpowiedzi na pytanie „Co to jest taszka na maszkety?”, usłyszeć: „Taszka na bombony”.

9. Pójść na Rynek, żeby przekonać się, że jest we władaniu turystów, i uciec.

10. Słuchać:

Czytam Prousta w oryginale, bo angielskie tłumaczenie jest takie pretensjonalne

To jest – jak zwykle mocno spóźniona – relacja z Offa, na którym jak zwykle nie poznajemy nikogo i jak zwykle mamy szereg wrażeń, także pozamuzycznych. Jest to Off, na którym ostatecznie upada mit o domniemanej inteligencji Krzyśka Vargi. A także ten o mojej dawnej wizycie w chorzowskim wesołym miasteczku. Nie wiem, czy to zrozumiecie, ale dla kogoś mieszkającego na Śląsku wyprawa do Chorzowa, diabelski młyn, gabinet luster i kolejka linowa były czymś na kształt rytuału przejścia. W podstawówce nieustannie słuchałam historii o tym, jak to ktoś pojechał z rodzicami do Chorzowa, co tam widział, na której karuzeli wymiotował itp. Słuchałam tych opowieści tak długo, aż sama uwierzyłam, że odwiedziny w Chorzowie mam za sobą, i zaczęłam opowiadać własną wersję wydarzeń. Więc teraz, kiedy po tylu latach w końcu tam pojechałam, miałam dziwne wrażenie nieprzystawalności obrazu rzeczywistego do tego z moich własnych (!) wspomnień. Po czym z bólem uświadomiłam sobie, że to nie są moje wspomnienia. Więcej – to prawdopodobnie nie są nawet wspomnienia mojego brata ani mojej koleżanki z ławki. Podejrzewam, że autorem wizji, którą tak pieczołowicie pielęgnowałam w swojej pamięci, jest jakiś daleki kolega mojego kuzyna z osiedla albo wręcz ktoś z Piastów. Swoją drogą, ten PRL-owski Disneyland sprawia dzisiaj dosyć przygnębiające wrażenie – jakby czas się zatrzymał, a myśmy wrócili do naszego przaśnego dzieciństwa z końca lat 80. Miałam wrażenie, że zaraz ktoś mi każe założyć ten obrzydliwy granatowy mundurek z podszewki, przyczepi agrafką tarczę na ramieniu, ustawi w parze z koleżanką, której nie znoszę, i zmusi do poruszania się żółwim truchtem prawą stroną chodnika. Brrr.

A muzycznie? Moim koncertowym numerem jeden został Slowdive, a ten wybór potwierdziły dwa ostatnie tygodnie – otóż da się ich słuchać nawet na rozgrzanej słońcem plaży (swoją drogą, może to nieco psychopatyczne, ale uwielbiam na wakacjach słuchać depresyjnej muzyki – ten kontrast beztroski, słońca, ciepłego morza i melancholijnych kawałków jakoś dziwnie współgra z moją niejednoznaczną naturą). Belle & Sebastian jako headlinerzy ostatniego dnia i chyba całego festiwalu kompletnie mnie nie kupili (mimo nadzwyczaj rozbudowanej konferansjerki) i wybrałam grających w tym samym czasie 65daysofstatic, bo byli po prostu ciekawsi, a poza tym – jak się okazało – pochodzą z Sheffield, co zobowiązuje. Jeśli ktoś na tegorocznych Nowych Horyzontach widział „Pulp: film o życiu, śmierci i supermarketach”, już wie, o co mi chodzi. Przy okazji polecam, filmy o muzyce są najlepsze.

Poza tym na tym Offie miał miejsce absolutnie bezpretensjonalny i uroczy koncert Artura Rojka, podczas którego uśmiech nie schodził mi z twarzy, a kiedy do „Beksy” na scenę wyszły chóry dzieci i seniorów, to aż się wzruszyłam. Ręka do góry, kto nie łapał konfetti na „Syrenach”.

Zaskoczyło mnie natomiast niesamowicie gorące przyjęcie Mistera D., czyli Doroty Masłowskiej prezentującej swoją płytę „Społeczeństwo jest niemiłe” (moim zdaniem w tej płycie najlepszy jest tytuł). Okrzyki, gwizdy, namiot wypełniony do ostatniego miejsca i tłum śpiewający wszystkie piosenki razem z nią – chyba przegapiłam moment, kiedy ta czytająca drżącym głosikiem swoje teksty dziewczyna zmieniła się w charyzmatyczną artystkę o profilu muzycznym. Ale złośliwości na bok – Dorota, daj numer do swojego terapeuty!

A co do Vargi – nad upadkiem Offowej Kawiarni Literackiej pod jego rządami ubolewałam już w zeszłym roku. Tym razem było chyba jeszcze gorzej – na spotkaniu z Jackiem Podsiadłą byłam tak zażenowana, że nie wiedziałam, co zrobić ze wzrokiem. Varga z radosną lekkością wydawał sądy na temat najnowszej polskiej poezji, przy okazji przyznając, że jej w ogóle nie czyta, bo nie warto i woli „Fausta”. Po prostu czułam, jak ulatują ze mnie resztki sympatii i nie było to miłe.

Tyle. Na relację z wakacji zapraszam za jakieś dwa miesiące.

* Tytuł postu to fragment zasłyszanej na Offie rozmowy, którą można by streścić mniej więcej tak: „Jak być bardziej hipsterskim od Alexa Turnera?”. I nie pytajcie mnie, dlaczego akurat Alexa Turnera. Chyba nie dlatego, że też jest z Sheffield? Oczywiście sama nie miałam odwagi zapytać, bo jestem radykalnie pozbawiona elementarnej umiejętności prowadzenia small talków z nieznajomymi (a i ze znajomymi bywa ciężko).

Destroyer. Konstruktywnie

Uzależniłam się ostatnio od płyty Your Blues Destroyera, co w kontekście zbliżającego się wielkimi krokami OFF-a nie jest specjalnie złą wiadomością. Przy całej melancholii, jaką przesycony jest ten album, jest to jednak ten rodzaj „bluesa”, przy którym można wciąż być konstruktywnym. W każdym razie kiedy Dan Bejar śpiewa: „Don’t become the thing You hated”, to ma się ochotę tak zrobić (inna sprawa, co później z tego wychodzi). Wydanego w tym roku Kaputt, z którym chyba właśnie Destroyer przyjeżdża do Katowic, jeszcze nie słuchałam. Z całą pewnością jest to jednak muzyka, o której bez przeszkód można powiedzieć „short but sweet” i dla której opłaca się przerwać oglądanie wszystkich filmów z Evanem McGregorem, jakie kiedykolwiek powstały.

Jakby ktoś jeszcze się zastanawiał, czy warto się w tym roku wybierać do Doliny Trzech Stawów, to – tak. Warto. Tegoroczny OFF to jest absolutny line-up marzeń. Zrobiłam małą ściągę dla was i dla siebie.

Piątek, 5 sierpnia:

16.10 – Wojtek Mazolewski Quintet (jak zdążymy dojechać)
17.00 – Lech Janerka (bo trzeba, nie?)
19.40 – Tymon w Kawiarni Literackiej na festiwalu (przy okazji – szacun dla Wojciecha Kuczoka za dobór gości)
21.50 – Brzóska de Paulus w Kawiarni Literackiej
00.10 – Mogwai
01.25 – Low

Sobota, 6 sierpnia:

17.50 – Blonde Redhead
19.40 – Kury – „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” live
19.40 – Janusz Rudnicki w Kawiarni Literackiej (no, może na chwilę wpadnę, żeby zobaczyć mojego ulubionego – zaraz po Tomaszu Mannie – pisarza)
22.00 – Gang of Four
23.05 – Destroyer (w tym samym czasie gra też Xiu Xiu, no ale nie można mieć wszystkiego)
00.10 – Primal Scream – „Screamadelica” live (yeah!)
02.40 – Bohren & Der Club of Gore (tu już będą myśli samobójcze)

Niedziela, 7 sierpnia:

15.00 – The Lollipops (jak postanowimy odpuścić niedzielną roladę)
16.10 – Kapela ze Wsi Warszawa (można, choć niekoniecznie)
17.50 – Abradab + set Kalibra 44
20.45 – Deerhoof
00.10 – Public Image Ltd. (w tym samym czasie co Igor Boxx, a także Filip Zawada, którego bardzo lubię, odkąd doszłam do wniosku, że jest on najjaśniejszą gwiazdą Portu Literackiego)

A resztę czasu przeznaczamy na snucie się pomiędzy czterema scenami i przystawanie przy tej, na ktorej coś nas zainteresuje. To jest wbrew pozorom bardzo dobra metoda (przećwiczona w zeszłym roku), choć nie polecam jej na naprawdę dużych festiwalach, gdzie sceny są mocno od siebie oddalone – schodzicie nogi. Ale OFF jest wciąż na tyle kameralną imprezą, że można. Poza tym to jest dobre zmęczenie. Módlcie się, żeby nie padało.

Na koniec słowo na niedzielę od Destroyera:

Rudnicki. Janusz

„Finał Nike bez powieści” – donosi wczorajsza „Wyborcza” i prezentuje siedmiu finalistów tegorocznej nagrody. Wśród nich – co mnie niezmiernie ucieszyło – Śmierć czeskiego psa Janusza Rudnickiego. Wreszcie go nominowali. Wreszcie wszedł do finału. Nieważne, że Nike nie dostanie (Nike dostanie – mówię to tylko na wypadek, gdyby ktoś miał jeszcze wątpliwości – Julia Hartwig), nieważne, że znowu będzie siedział na gali w pierwszym rzędzie w nowym, kupionym specjalnie na tę okazję garniturze, i z całkowitym niezrozumieniem patrzył, jak nagrodę odbiera kto inny. To wszystko nie ma znaczenia. Jako że Nike to najgłośniejsza, najbardziej medialna nagroda literacka w Polsce, już samo bycie jej finalistą jest dla autora wyróżnieniem. A przynajmniej daje mu szansę bycia dostrzeżonym przez liczniejsze grono czytelników.

Z Rudnickim miałam trochę problemów. Zaczęło się od Męki kartoflanej w liceum, która się prawdziwą męką dla mnie okazała. Jakoś nie mogłam załapać, o co chodzi, nie kupowałam ani absurdalnego poczucia humoru, ani specyficznego, jakby urywanego języka. Męczyła mnie groteska rodem trochę z Gombrowicza, ale jednak zupełnie inna. Zrobiłam sobie z Rudnickim przerwę. Po paru latach przeczytałam hurtem Można żyć, Mój Wehrmacht i Chodźcie, idziemy. I? Zaczęłam kumać. Innymi słowy – płakałam ze śmiechu, czytając.

W związku z tym Śmierć czeskiego psa – którą zresztą kupiliśmy w przepięknych okolicznościach, bo tuż przed koncertem Radiohead 25 sierpnia zeszłego roku w Poznaniu – to już była książka, na którą się czekało. I którą osobiście uważam za najlepszy zbiór Rudnickiego. Rok temu napisałam recenzję tej książki, jakoś jednak nie zdarzyła się okazja, żeby ją opublikować. Chyba lepszej niż dzisiejsza już nie będzie, zatem – paście oczy:

***
Po ostatnim, nie do końca udanym tomie Chodźcie, idziemy, Janusz Rudnicki powraca w doskonałej formie zbiorem opowiadań Śmierć czeskiego psa.

Dotychczasowa twórczość mojego krajana budziła oczywiście moje uznanie, nigdy jednak nie mogłam się zaliczyć do grona wyznawców jego prozy (a znam i takich). Tym razem jednak było inaczej. Śmierć czeskiego psa pochłonęłam nadspodziewanie szybko, zaśmiewając się do łez.

Większość opowiadań z najnowszego tomiku jest krótsza, bardziej skoncentrowana, zupełnie jakby autor wyciągnął ze swojej prozy sam ekstrakt, zostawiając to, co najlepsze. Jedynie pierwsze, tytułowe opowiadanie wypada blado i wydaje się rodzajem autocytatu. Ale już pozostałe teksty są świeże, zgrabnie skonstruowane i – jak zawsze u Rudnickiego – pełne absurdalnego humoru. Nie ma tu tego, co przeszkadzało mi w poprzednich opowiadaniach tego pisarza, czyli długich, spiętrzonych do granic możliwości ciągów zdarzeń niemieszczących się w żadnych rygorach prawdopodobieństwa.

Jednocześnie doskonale w tym zbiorze widać charakterystyczne dla Rudnickiego autoironiczne podejście do siebie, swojej polskości, swojego pisania wreszcie. Autor Mojego Wehrmachtu kpi cały czas i bardzo w tym przypomina Czechów z ich bezcennym dystansem do samych siebie. Oczywiście znajdziemy tutaj także znane już z innych książek pisarza anegdoty (w tym słynne zdanie, skierowane do niemieckiego konduktora, zwracającego autorowi uwagę na zakaz palenia obowiązujący na korytarzach pociągu: „Lepiej palić papierosy niż Żydów”), jednak jest też mnóstwo nowych, zabawnych opowiastek, zasłyszanych przypadkowo odzywek (pod tym względem genialnie wypada opowiadanie Jeżdżąc).

Rudnicki żeruje na wycinkach z gazet, informacjach zasłyszanych w telewizyjnych wiadomościach i radiu, historiach opowiedzianych przez innych ludzi. Na tym buduje swoje opowiadania, nie kryjąc się z tym, co jest dla niego inspiracją. W jego tekstach te zaczerpnięte z życia zdarzenia zamieniają się w groteskę, wywołując zduszony śmiech czytelnika, który w gruncie rzeczy śmieje się z samego siebie.

Mamy tu też kilka historii będących próbą zrekonstruowania biografii znanych ludzi – Andersena czy Almy Mahler-Wefler. Narrator jest wtedy oszczędny w słowach, posługuje się urywanymi zdaniami wyłącznie w czasie teraźniejszym. Cały czas jednak jest to język charakterystyczny dla Rudnickiego, jego prywatny – można by powiedzieć – idiolekt.

Pewnie nie wszystkim ta książka przypadnie do gustu. Pozycja raczej dla miłośników kina czeskiego niż polskiej kinematografii. I tylko wbrew pozorom jest to porównanie nieuprawnione.
***

A tak z ostatniej chwili – Rudnicki był jednym z pisarzy zaproszonych na tegoroczny Off Festival (literaturą na Offie zajmował się Wojciech Kuczok) i moim zdaniem wypadł najlepiej (bez porównania z Masłowską czy samym Kuczokiem). Słuchając, jak czyta swoje opowiadanie, obserwowałam reakcje publiczności (na tyle, na ile pozwałały mi załzawione ze śmiechu oczy krótkowidza) – były naprawdę pozytywne. Rzecz jasna, Rudnicki z rozmysłem wybrał fragment niezwykle zabawny, autoironiczny i prześmiewczy, ale mimo wszystko fakt, że wytrzymał konkurencję iluś alternatywnych kapel, które właśnie w tym czasie grały, i zdołał zgromadzić kilkadziesiąt osób, które siedziały na mokrej trawie i słuchały, jak czyta – jest budujący. „Zastrzyk egzystencjalnego nihilizmu”? Nie do końca, ale mizantropia i antyheroizm na pewno. Dla każdego coś miłego.

Artur

– Artur, a powiedz, dlaczego zamykasz oczy, jak śpiewasz? Są takie ładne…
– Bo w życiu chodzi o muzykę – odpowiada Artur. – Tylko o nią.

Nie, nie chodzi mi o wykpienie pierwszej instytucji polskiej muzyki rozrywkowej i twórcy najfajniejszego muzycznego wydarzenia roku w Polsce. Kto by tak pomyślał, bardzo by się pomylił. Przeciwnie, bardzo szanuję Artura Rojka, choć nigdy nie byłam wielką fanką jego wokalu, a za szczytowe osiągnięcie Myslovitz – nie będę oryginalna – uważam Miłość w czasach popkultury. I tak, zgadzam się, Uwaga! Jedzie tramwaj Lenny Valentino to bardzo dobra płyta.

Ale do rzeczy. Etap, kiedy moja życiowa aktywność ograniczała się do leżenia na łóżku i słuchania płyt mam już (niestety?) za sobą. Etap, kiedy teksty Thoma Yorke’a ustawiały mój światopogląd na równi z politycznymi komentarzami dziennikarzy „Gazety Wyborczej”, też. Stępienie z wiekiem wrażliwości, także muzycznej, jest tyleż truizmem, co smutnym faktem. Obecnie już tylko bardzo nieliczne rzeczy mi się podobają, a zachwyty nad czymś nowo usłyszanym są zaledwie wytartym śladem dawnych uniesień. Towarzyszące temu lenistwo, połączone z wrodzonym malkontenctwem i skłonnością do starczego biadolenia, owocuje słuchaniem w kółko tych samych dwudziestu płyt. Słuchaniem w dodatku dosyć staroświeckim, bo w całości – od początku do końca jednej płyty. A potem kolejnej. I tak na okrągło.

Jest oczywiście jeszcze radio, częsty powód oddzielnych utrapień. Słuchać jestem w stanie w zasadzie tylko Trójki, a i to nie zawsze – promowanie nawet przez tę stację niektórych utworów męczy mnie do tego stopnia, że zdecydowanie nadużywam słowa „żenada”. I innych bardzo brzydkich wyrazów. Do tego dochodzi smutna konieczność obserwowania desperackich poczynań niektórych bohaterów naszej młodości, którzy – jak to bohaterowie mają w zwyczaju – są zmęczeni. Czy zmęczeni bohaterowie pozostają bohaterami?

Zdarzają się jednak na szczęście i jaśniejsze momenty – jak kawałek It itches Bipolar Bears, który wytrwale chodzi za mną od Off Festiwalu, świetna płyta Kings of Caramel czy kolejny projekt Macieja Cieślaka ze Ścianki – Cieślak i Księżniczki. No bo tak naprawdę lubię tylko smutne piosenki. O słodkiej miłości pod rozgwieżdżonym niebem.

Zdarzają się koncerty, w których chodzi tylko o muzykę. No i jednak – nic (włączając w to mój własny debiut książkowy) nie wzbudza we mnie takiej ekscytacji, jak pogłoski o tym, że Radiohead weszli do studia. A Artur? No dobra, przyznam się wam. Jego odpowiedź z premedytacją zmyśliłam.