Watch out for Gestapo, czyli Open’er 2013

Jeśli w opowieści o oszlifowanej na gładko prowizorycznej poręczy na niemieckim kempingu puenta brzmiała: „Jakie to Heideggerowskie!”, to w przypadku tegorocznego Open’era powinna brzmieć: „Jakie to faszystowskie”. No bo jak inaczej nazwać armię ludzi w odblaskowych kamizelkach, ogłaszających nieustannie przez megafony: „Proszę odsunąć się od jezdni”, „Przesuwamy się sprawnie”, „Pana z otwartą puszką piwa poproszę do mnie”, „Wsiadamy i uśmiechamy się!” itp., trzepiących plecaki przed każdą bramką i zaglądających do otwartych paczek papierosów? Naprawdę dużo mogę znieść, żeby zobaczyć Damona Albarna na żywo, ale mimo wszystko… skala trochę mnie zszokowała. Tę imprezę robią Niemcy, mówię wam.

A poza tym? Skala trochę mnie zszokowała. Niestety okazało się, że dużo z tego, co o Open’erze mówili dobrzy ludzie (że jest zły), się potwierdziło. Przede wszystkim – to wielka impreza. Sama droga od przystanku autobusowego pod bramki i odległości między scenami już wymagają niezłej kondycji (nie mówiąc nawet o spaniu w namiocie). I – co mi chyba najbardziej przeszkadzało – jakby najmniej chodzi w tym wszystkim o muzykę. Publiczność jest mniej więcej w tej samej mierze przypadkowa, co przelansowana (ang. overlansed). I jest jej zdecydowanie za dużo. Nieustające porównywanie gdyńskiego festiwalu do OFF-a też nie pomaga (a porównań nie dało się uniknąć). Jestem daleka od twierdzenia, że u Rojka w Katowicach nie ma lansu, ale – wracamy do punktu wyjścia – to jednak kwestia skali.

No i jeszcze te wszystkie dzieci z gimnazjum rozmawiające po drodze na koncert o swoich ocenach z religii, te wszystkie laski w wyglądających jak wyciągnięte ze śmietnika koszulkach z Zary, które wysokimi głosikami opowiadają sobie o poznanym przed chwilą facecie: „…i okazało się, że on ma żonę, rozumiesz? Ż-o-n-ę!”. Wiem, wiem. Jestem zła i nie lubię ludzi.

Było ciężko. Chociaż kilka dobrych koncertów udało mi się zobaczyć: Blur (którzy moim zdaniem nie odwalali pańszczyzny, choć nie da się ukryć, że zrobili trochę składankę „the best of”), Queens of The Stone Age (a w zasadzie „Queens of The Fucking Stone Age”), zupełnie uroczego Devendrę Banharta (w tym namiocie, słuchając go, przez chwilę poczułam się jak na OFF-ie), nie najgorsze The National.

PS Wiem, że wrzucanie relacji z Open’era po OFF-ie jest, delikatnie mówiąc, trochę bez sensu, ale pomyślałam, że skoro relacji z OFF-a i tak tu nie będzie, to dobre i to. A w świetle ostatnich wydarzeń i faktu, że łapię się na tym, że słucham radia i zaczyna mi się wydawać, że Cień w Dolinie Mgieł to piosenka o mnie, dobrze będzie coś napisać, donieść, że żyję i że nawet jeśli uprawiam kombatanctwo i gieriatrię, to świadomie.

Smutek/ żal

Po tym, jak po raz trzeci usłyszałam w Trójce Common People w wersji live z tegorocznego Open’era i jeszcze do tego obejrzałam zdjęcia z festiwalu, prawie mi się chce płakać, że mnie tam nie było. Za to w przyszłym roku… (ale to już może na Blur).

Mam w planach trochę podróżować pociągami w najbliższym czasie, co zaowocuje zapewne licznymi tekstami, w których będę przezwyciężać swoją udręczoną osobowość, trwając w przekonaniu, że powstanie z tego wielka sztuka. To może być groźne, dlatego już sobie buduję zespół zajadle złośliwych komentatorów, bo nic tak nie broni przed grafomanią, jak zajadle złośliwi komentatorzy. Nie muszą nawet być gejami. Wystarczy, że powiedzą, tak jak niedawno pewien ochroniarz do Świetlickiego – co ten ze smakiem przytacza w przedmowie do swoich Wierszy, wydanych wreszcie chwalebnie przez EMG – „nie znoszę pana, ponieważ pozuje pan na pseudointelektualistę”. Albo jak napiszą – tak jak Pilch o tekście Palę lektury Rudnickiego, że ten „idzie na zupełną łatwiznę. Atakuje mianowicie kanon lektur szkolnych, a czyni to na dodatek z – delikatnie mówiąc – umiarkowanym polotem, zdumiewającym brakiem orientacji i całkowitą – mało spodziewaną u tego, zdawać by się mogło, dobrze wygimnastykowanego językowo pisarza – głuchotą”. Ciekawe, czy mogliby też zrobić ze mną podobnie zły wywiad, jak ten Dunina ze Świetlickim w czerwcowej „Lampie”. Podobnie nieprofesjonalny, nieciekawy, niezredagowany (bo mający chyba pozorować „luźną rozmowę starych przyjaciół przy stocku”) i – jak zwykle w „Lampie” – puszczony z całkowitym zlaniem korekty. Wygląda to źle przede wszystkim na tle niedawnego (sprzed jakichś dwóch miesięcy) wywiadu Sendeckiego zrobionego ze Świetlickim dla „Przekroju”, który był z kolei bardzo dobry. No, ale „Dunio” to chyba jednak odrębna kategoria.

Fajnie za to mówi Świetlicki o tym, jak po wojsku przez rok pracował na wsi pod Lublinem jako wychowawca w świetlicy: „I przez rok przepracowałem, strasznie sfrustrowany byłem i powiedziałem sobie: pierdolę, wracam do Krakowa, zmarnuję się tutaj. W 1987. A jak wróciłem do Krakowa, to był schyłek PRL i było ciekawie”. Swoją drogą duże zdjęcie Świetlickiego z 18-letnim (sic!) synem w „Lampie” jest jakoś podobne do tych przedstawiających Miłosza i jego syna Anthony’ego, zamieszczonych w ostatnim „Dużym Formacie”. I choć Świetlicki zarzeka się, że nie, nigdy, żadnych jubileuszy i obchodów, jestem w stanie sobie wyobrazić, jak za 50 lat robią „Festiwal Świetlickiego”, na którym nie wstają z kolan i nie przestają klaskać. Zresztą znamienne jest już to, że na tegorocznym festiwalu Miłosza we Wrocławiu największą gwiazdą był właśnie Świetlicki.

W „Wyborczej” Michnik dramatycznie jak zwykle woła: „Czesław Miłosz jest największą chlubą, a los, który mu zgotowała Polska opinia publiczna – największą hańbą polskiej kultury” [pisownia oryginalna – wiadomo, jak Michnik pisze „Polska”, to zawsze wielką literą]. Bardzo lubię ten conradowski zaśpiew, z jakim Pan Redaktor używa słowa „hańba”. Ale byłabym mimo wszystko za tym, żeby przestać już klękać.

A dzisiaj w kolejce do kasy na dworcu pan przede mną – wyglądający raczej normalnie, choć z niepokojąco rozbieganym wzrokiem – podczas gdy kasjerka wyszła na chwilę na zaplecze, żeby na jego prośbę sprawdzić połączenia do Nowego Sącza, obrócił się do mnie i powiedział coś, co brzmiało jak: „Sorforkipjułaitin” czy jakoś tak. Hę?! Czyżbym wyglądała na przybysza z zagranicy, zdumionego chaosem panującym na polskiej kolei? Przecież staram się niczemu nie dziwić.

„Lord knows I’ve been trying” (31 dni do OFF-a).