„Pisanie jest po prostu częścią mnie. I nie ma tu znaczenia, czy robię to na blogu, czy w książce […]. To oczywiście miłe jest móc zarabiać na pisaniu, ale pisałbym nawet wtedy, gdybym nie miał z tego ani grosza. Pisałbym, gdybym miał dziesięć razy mniej czytelników. Sto razy mniej czytelników. Pisałbym nawet na opakowaniu proszku do prania, jeśli nie miałbym innej możliwości” – deklaruje Piotr C., autor bloga „Pokolenie Ikea” i trzech książek. Ostatnio wydał Brud, który z wrodzonego altruizmu kupiłam i nawet przeczytałam, żebyście Wy już nie musieli.
Książka jest wysoko na liście bestsellerów Empiku, co by wskazywało na to, że nie byłam jedyna. Jednak o ile teksty z bloga – w mniejszej dawce, jako lektura dla odprężenia, kiedy wieczorem nie masz już siły na nic poza odmóżdżającym przeglądaniem Internetu – dają się czytać, o tyle 250-stronicowa książka już taka strawna nie jest. W zasadzie w ogóle nie jest strawna.
Przytoczona wyżej deklaracja autora wcale mnie nie zdziwiła, brzmi bowiem jak wyznanie rasowego grafomana. „Zawsze chciałem pisać, ale rodzice wysłali mnie na prawo”. Więc je skończyłem, ale wrodzony talent nie pozwolił o sobie zapomnieć… Piotr C. pisze jakby od niechcenia, nie przejmuje się specjalnie ani formą (w wielu przypadkach np. w ramach jednej opowiadanej historii miesza różne czasy, przez co naprawdę fatalnie się to czyta), ani treścią (książka składa się z wielu uroczych opowieści o kobietach i mężczyznach, w znakomitej większości pozbawionych puent, za to hojnie okraszonych scenami seksu i wciągania kokainy). Przy tym wydaje mu się, że jest szalenie odkrywczy i zabawny, a złote myśli, których nie powstydziłby się sam Coelho (a może i Anthony de Mello), wkłada w usta swoich bohaterów. I tak np. Relu (główny bohater i narrator) mówi: „Nie jestem fanem żadnych religii. Wszyscy się wkurzają na ISIS na Bliskim Wschodzie, a czym to się różni od hiszpańskiej inkwizycji?”; Julka (typ dziuni z TVN-u, która okazuje się jednak później inteligentna i głęboka) ustawia sobie na firmowym czacie opis: „Boli mnie gardło, chyba obtarłam”; a później stwierdza: „Każdy, jak po nim poskrobiesz, kryje jakiś brud”; Viola, klientka adwokata Relego i rozwódka in spe, już na pierwszym spotkaniu raczy go niedawno nabytą mądrością życiową: „Znasz to powiedzenie, że z mężem jest jak z naleśnikiem? Pierwszego trzeba wypierdolić”.
I tak przez ponad 200 stron: bon mot goni bon mot, dowcipasy sypią się jak z rękawa, a autor nas nie oszczędza, dzieląc się przy każdej okazji swoimi słusznymi poglądami na wszystko: „Jedyne, co dobrego dały Polsce rządy Platformy Obywatelskiej, to autostrada A0 i A1”. I może bym się nawet nie czepiała, gdyby to miała być po prostu lektura do kanapki na przerwie w pracy. Ale po co ten mentorski ton? To „a teraz Wam powiem, jakie n a p r a w d ę jest życie”, po co te wszystkie irytujące uogólnienia, nieśmieszne żarty na temat damskich tyłków, męskich koczków i sojowej latte? To już było…
Mam problem z tą książką, bo jest sprzedawana jako coś w stylu pokoleniowego manifestu (trzeciego z kolei), a nie odnajduję w niej ani swoich problemów, ani żadnej z osób, które znam. Więc albo jest to manifest pokolenia pracującego w TVN-ie bądź w warszawskim Mordorze i bujającego się po stołecznych knajpach, albo ja jestem tak oderwana od rzeczywistości, że nie łapię tego, co bez trudu dostrzega prawie 300 tys. fanów „Pokolenia Ikea” na Facebooku. „Miłości nie ma, są tylko złudzenia” – ogłasza tam m.in. Piotr C.
Ludzie, naprawdę chce Wam się słuchać takich czerstwych tekstów?