Manieryczny przegląd prasy

Masłowska w „Zwierciadle”: „Znacie piosenkę: I Put My Ketchup on My Ketchup? Przypomniała mi się ona ostatnio w miejscowości Provincetown na Cape Cod, gdy na restauracyjnym stole zobaczyłam szklistą rozetę z ostryg, pośrodku której tkwił charakterystyczny plastikowy bidecik z czerwoną substancją o smaku pomidorowym. I zrozumiałam nagle, że utwór ten jest najlepszą, najbardziej skondensowaną i efektywną charakterystyką kulinarnego american dream, jaka padła z ludzkich ust. No, może jeszcze poza kilkoma innymi piosenkami. Mam tu na myśli: I Put My Fries on My Fries i My Burgers on My Burgers oraz I Put My Bacon on My Bacon i I Put My Fries on My Burgers on my Bacon, a zwłaszcza I Put My Everything on My Everything i kilka innych piosenek, których tu nie przytaczam jedynie dlatego, że nie istnieją”.

Pilch w „Tygodniku Powszechnym”: „Ile debiutanckich błędów strzeliłeś, pisząc o chorobie śmiertelnej? Miałeś prawo? Wpadłeś w euforię? Na Boga! Chyba nie okazałeś się infantylnym dupkiem, który męczeństwa zazdrości? A jak się okazałeś, to przynajmniej się – na rany Chrystusa! – do tego nie przyznałeś! Zazdrościłeś podrzynającemu sobie gardło Witkacemu? W pewnym sensie? W pewnym sensie, ale zawsze! Zawsze i nie tylko jemu! Zawsze zazdrościłeś malowniczych suchot Uniłowskiemu! Odstrzelony wierzch czaszki Baczyńskiego? Zazdrościłeś? Dawno? Dawno, ale jak! Nie tylko chciałeś w powstaniu zginąć! Chciałeś – mały bezwstydniku – żeby o twoich wierszach młody Wyka pisał! A obozu koncentracyjnego Borowskiemu? Zazdrościłeś jak szalony! I wreszcie się spełniło! Wreszcie jest jak w bolszewickiej alegorii, wreszcie chory na suchoty z odstrzelonym wierzchem czaszki siedzisz w obozie i niespiesznie dzień po dniu podrzynasz sobie gardło”.

Varga w „Dużym Formacie”: „To, że nasze losy są w większej może nawet mierze groteskowe niż tragiczne, to w groteskowy sposób ich nie można opisywać? A jeśli nawet są bardziej tragiczne, to jedynie w tragiczny sposób o nich pisać? Czy o rzeczach groteskowych jedynie w tragiczny sposób pisać? Pisze Horubała, że nawet rozpacz u Pilcha za mało rozpaczliwa, za bardzo ironiczna, za płaska ta rozpacz, za nudna. Niech Horubała machnie więc coś rozpaczliwego o rozpaczy, przeczytam, przysięgam. Polska prawica nieustannie pławi się w rozpaczy, rozpacz jest dla naszej prawicy rzeczą najbardziej powabną. Stanem najbardziej pożądanym. Płaczliwość polskiej prawicy to jest wielki temat na groteskową i kpiarską powieść”.

Rudnicki w „Wyborczej”: „Co dalej? Zaprasza się mnie do Pałacu na spotkanie z premierem oraz parą prezydencką. Chwali się mnie, kadzi się mi, za speech na lotnisku. Po części oficjalnej stoimy sobie w trójkę na balkonie i palimy. Premier Tusk proponuje mi posadę ghost writera, prezydent Komorowski mówi, że drzwi Belwederu stoją dla mnie zawsze otworem. Żegnamy się wylewnie, po czym udaję się na Kongres Kobiet do Pałacu Kultury. Gdzie biorę udział w »Pokazie mody 40+«, po czym wygłaszam zdanie, że chciałbym umrzeć w takiej Polsce, w której Kongres Kobiet straciłby swoją zasadność. Nabijam sobie kieszenie hucznymi brawami, po czym udaję się do Starej Pomarańczarni w Łazienkach na Salon Poezji […]. Jego żona, stara moja przyjaciółka, aktorka Ewa Telega wita gości, wśród których są wszyscy i ja. Bajon i Wojewódzki wnoszą mnie po schodach, do połowy, dalej nie dają rady, pomagają Olbrychski i Nowicki, ale drogę tarasuje Radziwiłowicz, jak zawsze skupiony tak, że zapukać do niego trzeba, aby na chwilę choć uchylił drzwi do swego wnętrza”.

A żeby być w zgodzie z własną manierą, powinnam tu gdzieniegdzie pododawać w nawiasach jakieś fragmenty tekstów Blur, Radiohead i Flaming Lips w oryginalnej wersji językowej. Na przykład tak: wczoraj, jak szłam na pocztę, żeby spędzić tam jakieś parę lat świetlnych, pomyślałam, że w zasadzie nawet trochę lubię to osiedle (and when it comes you’ll feel the weight of it).

http://www.youtube.com/watch?v=otzdBww47XQ

Potpourri

Kiedy jak zwykle w poniedziałki między 16.00 a 17.00 siedziałam na podłodze w swoim pokoju, słuchając Portishead i wycinając potpourri z kartonu, co – jak zapewnia mój psychoterapeuta – ma mi pomóc w dokonaniu przewartościowań w moim marnym życiu, przyszła mi do głowy zaskakująca myśl. Może Herr Rudniki ma rację, robiąc to, co robi, czyli pisząc na przykład tak: „Po drodze telefon do mamy, mama: mi obojętne, kiedy mnie odwiedzisz, i tak nie umrę. Serio mówię, nie umrę. Ze strachu. Przed czym, przed czym, przed tym, co o mnie napiszesz, jak umrę! Ostatnio odmroziłeś mi nogi i wsadziłeś mnie do miski z wodą i solą, to jak sobie wyobrażę, co napiszesz, kiedy umrę, o pogrzebie co powymyślasz na przykład, to mi się odechciewa. Nie umrę, ze strachu nie umrę i wstydu”. Może zatem moje skrupuły są zbędne? Może chcielibyście tu przeczytać o pani z tramwaju, która choruje na raka, o młodym państwu robiącym zakupy (to on płaci za Internet), o wujku seksiście, o matce z irracjonalnym lękiem przed wiewiórkami i najbardziej stereotypowej doktorantce, jaką możecie sobie wyobrazić? Czy jednak mam w sobie dość empatii? To pytanie nie daje mi spokoju. Jeśli bowiem – jak przeczuwam – odpowiedź brzmi: NIE, będę tylko mnożyć frustrację i nienawiść. Z drugiej strony perspektywa takiej autoterapii jest kusząca. No, ale nie będę przecież podszywać się pod Rudnickiego albo Masłowską. Mnożenie frustracji i nienawiści można uzasadnić tylko prawdziwie wielką sztuką.

Zauważyliście? Zrobiło się ciepło i ludzie zaczęli umierać, czego dowodzą niemilknące w zasadzie na mieście dźwięki syren. Podobno nawet zwykła zmiana czasu na letni może spowodować zawał. Strzeżcie się, młodzi i starzy.

Emokit

No, proszę sobie wyobrazić. Rozładował mi się ipod. Zepsuty tramwaj w centrum miasta i świeżo upieczone licealistki opowiadające sobie – z nutką wyższości w głosach, oczywiście – o koledze z klasy, który na pytanie: „Dlaczego się do nas nie przysiądziesz?”, zadane na szkolnej wycieczce, z kamienną twarzą odpowiada: „Bo nienawidzę ludzi. Siebie też nienawidzę za to, że jestem człowiekiem”. Komentarz jednej: „Niezły emokid”.

Janusz Rudnicki w wywiadzie dla „Wyborczej”: „Bo mnie, z drugiej strony, te nieustanne żarty też, kurwa, męczą”.

[Jak ktoś ciekawy kontekstu, to odsyłam tutaj]

Mnie też one, kurwa, męczą. Zwłaszcza gdy pogoda taka, że żyły pumeksem. W końcu: „Życie składa się ze złudzenia wieczności i z przerażającej utraty tego złudzenia”. No, bardzo ładnie. I całkiem emo, nie?

Rudnicki. Janusz

„Finał Nike bez powieści” – donosi wczorajsza „Wyborcza” i prezentuje siedmiu finalistów tegorocznej nagrody. Wśród nich – co mnie niezmiernie ucieszyło – Śmierć czeskiego psa Janusza Rudnickiego. Wreszcie go nominowali. Wreszcie wszedł do finału. Nieważne, że Nike nie dostanie (Nike dostanie – mówię to tylko na wypadek, gdyby ktoś miał jeszcze wątpliwości – Julia Hartwig), nieważne, że znowu będzie siedział na gali w pierwszym rzędzie w nowym, kupionym specjalnie na tę okazję garniturze, i z całkowitym niezrozumieniem patrzył, jak nagrodę odbiera kto inny. To wszystko nie ma znaczenia. Jako że Nike to najgłośniejsza, najbardziej medialna nagroda literacka w Polsce, już samo bycie jej finalistą jest dla autora wyróżnieniem. A przynajmniej daje mu szansę bycia dostrzeżonym przez liczniejsze grono czytelników.

Z Rudnickim miałam trochę problemów. Zaczęło się od Męki kartoflanej w liceum, która się prawdziwą męką dla mnie okazała. Jakoś nie mogłam załapać, o co chodzi, nie kupowałam ani absurdalnego poczucia humoru, ani specyficznego, jakby urywanego języka. Męczyła mnie groteska rodem trochę z Gombrowicza, ale jednak zupełnie inna. Zrobiłam sobie z Rudnickim przerwę. Po paru latach przeczytałam hurtem Można żyć, Mój Wehrmacht i Chodźcie, idziemy. I? Zaczęłam kumać. Innymi słowy – płakałam ze śmiechu, czytając.

W związku z tym Śmierć czeskiego psa – którą zresztą kupiliśmy w przepięknych okolicznościach, bo tuż przed koncertem Radiohead 25 sierpnia zeszłego roku w Poznaniu – to już była książka, na którą się czekało. I którą osobiście uważam za najlepszy zbiór Rudnickiego. Rok temu napisałam recenzję tej książki, jakoś jednak nie zdarzyła się okazja, żeby ją opublikować. Chyba lepszej niż dzisiejsza już nie będzie, zatem – paście oczy:

***
Po ostatnim, nie do końca udanym tomie Chodźcie, idziemy, Janusz Rudnicki powraca w doskonałej formie zbiorem opowiadań Śmierć czeskiego psa.

Dotychczasowa twórczość mojego krajana budziła oczywiście moje uznanie, nigdy jednak nie mogłam się zaliczyć do grona wyznawców jego prozy (a znam i takich). Tym razem jednak było inaczej. Śmierć czeskiego psa pochłonęłam nadspodziewanie szybko, zaśmiewając się do łez.

Większość opowiadań z najnowszego tomiku jest krótsza, bardziej skoncentrowana, zupełnie jakby autor wyciągnął ze swojej prozy sam ekstrakt, zostawiając to, co najlepsze. Jedynie pierwsze, tytułowe opowiadanie wypada blado i wydaje się rodzajem autocytatu. Ale już pozostałe teksty są świeże, zgrabnie skonstruowane i – jak zawsze u Rudnickiego – pełne absurdalnego humoru. Nie ma tu tego, co przeszkadzało mi w poprzednich opowiadaniach tego pisarza, czyli długich, spiętrzonych do granic możliwości ciągów zdarzeń niemieszczących się w żadnych rygorach prawdopodobieństwa.

Jednocześnie doskonale w tym zbiorze widać charakterystyczne dla Rudnickiego autoironiczne podejście do siebie, swojej polskości, swojego pisania wreszcie. Autor Mojego Wehrmachtu kpi cały czas i bardzo w tym przypomina Czechów z ich bezcennym dystansem do samych siebie. Oczywiście znajdziemy tutaj także znane już z innych książek pisarza anegdoty (w tym słynne zdanie, skierowane do niemieckiego konduktora, zwracającego autorowi uwagę na zakaz palenia obowiązujący na korytarzach pociągu: „Lepiej palić papierosy niż Żydów”), jednak jest też mnóstwo nowych, zabawnych opowiastek, zasłyszanych przypadkowo odzywek (pod tym względem genialnie wypada opowiadanie Jeżdżąc).

Rudnicki żeruje na wycinkach z gazet, informacjach zasłyszanych w telewizyjnych wiadomościach i radiu, historiach opowiedzianych przez innych ludzi. Na tym buduje swoje opowiadania, nie kryjąc się z tym, co jest dla niego inspiracją. W jego tekstach te zaczerpnięte z życia zdarzenia zamieniają się w groteskę, wywołując zduszony śmiech czytelnika, który w gruncie rzeczy śmieje się z samego siebie.

Mamy tu też kilka historii będących próbą zrekonstruowania biografii znanych ludzi – Andersena czy Almy Mahler-Wefler. Narrator jest wtedy oszczędny w słowach, posługuje się urywanymi zdaniami wyłącznie w czasie teraźniejszym. Cały czas jednak jest to język charakterystyczny dla Rudnickiego, jego prywatny – można by powiedzieć – idiolekt.

Pewnie nie wszystkim ta książka przypadnie do gustu. Pozycja raczej dla miłośników kina czeskiego niż polskiej kinematografii. I tylko wbrew pozorom jest to porównanie nieuprawnione.
***

A tak z ostatniej chwili – Rudnicki był jednym z pisarzy zaproszonych na tegoroczny Off Festival (literaturą na Offie zajmował się Wojciech Kuczok) i moim zdaniem wypadł najlepiej (bez porównania z Masłowską czy samym Kuczokiem). Słuchając, jak czyta swoje opowiadanie, obserwowałam reakcje publiczności (na tyle, na ile pozwałały mi załzawione ze śmiechu oczy krótkowidza) – były naprawdę pozytywne. Rzecz jasna, Rudnicki z rozmysłem wybrał fragment niezwykle zabawny, autoironiczny i prześmiewczy, ale mimo wszystko fakt, że wytrzymał konkurencję iluś alternatywnych kapel, które właśnie w tym czasie grały, i zdołał zgromadzić kilkadziesiąt osób, które siedziały na mokrej trawie i słuchały, jak czyta – jest budujący. „Zastrzyk egzystencjalnego nihilizmu”? Nie do końca, ale mizantropia i antyheroizm na pewno. Dla każdego coś miłego.