Ambient, development i élan vital

W długiej i obfitującej w malownicze zwroty akcji historii mojego stosunku do Świetlickiego, jego wierszy i muzyki Świetlików, jestem już na etapie, kiedy na pytanie: „Czy lubisz Świetlickiego?” bez namysłu odpowiadam: „Wolę Dyducha”. Swoją drogą, wyobrażam sobie, że takie pytanie mógłby zadać jedynie jakiś pełen zapału, najpewniej kilkunastoletni, neofita, dowiedziawszy się o istnieniu Świetlików od kolegów, którzy podobnie jak on uważają, że Strachy na Lachy to punk rock.

Ale do rzeczy. Pierwsze wrażenie po przesłuchaniu wszystkich trzech części najnowszego wydawnictwa zespołu, czyli Sromoty, było dosyć mroczne. Powolne, gęste melodie, manieryczne mamrotanie Świetlickiego i ogólna schyłkowość działały mi na nerwy do tego stopnia, że zaczęłam żałować, że kapitalne Las putas… nie pozostały jednak ostatnią płytą w dorobku Świetlików. Najbardziej spodobała mi się trzecia z płyt, bonusowa Posłuchaj starego zbożowego elewatora, na której zmieściły się różne żarty i autoironiczne komentarze. Sromotę A i B trawi się natomiast dosyć trudno. Jest to też proces powolny i niebezbolesny. Ale muszę przyznać, że stopniowo, z każdym kolejnym przesłuchaniem, płyty zyskują i – jakkolwiek na początku nie do zniesienia był dla mnie obecny na nich duszny klimacik dekadenckiego Krakowa i miałam wrażenie, że artyści nagrywali to dzieło wprost w Jamie Michalika albo nawet w dworku w Bronowicach – to jednak po czasie stwierdzam, że Dyduch ma rację* i oprócz fin de siècle’u, jest tu też sporo élan vital.

Recenzenci mianowali Świetlickiego polskim Nickiem Cave’em, ale moim zdaniem to fałszywy trop. Jacek Świąder napisał: „Marcina Świetlickiego odbieram jako polską odmianę Nicka Cave’a. Tego już mniej ostrego, a bardziej lirycznego, z lat 90. i późniejszych. To właśnie gra Świetlików naprowadza na ten trop.  A sam Świetlicki jest dla mnie wokalistą, a nie poetą. Jego głosu nie da się oddzielić od tekstów. Zawsze gdy czytam wiersz Świetlickiego w druku, słyszę jego głos”. Świetlicki nie jest żadnym Cave’em, tylko sobą – starym, zużytym poetą (zawsze był przede wszystkim poetą, a dopiero potem wokalistą), a z Australijczykiem łączy go według mnie jedynie upodobanie do czarnych ubrań. I – oczywiście – bywa liryczny, ale jest też coraz bardziej manieryczny, zwłaszcza w sposobie interpretacji własnych tekstów na płycie.

Nie zrozumcie mnie źle – jestem wrażliwą, rozumiejącą słuchaczką. I wcale nie twierdzę, że teksty na płycie są złe. Po prostu doszłam chyba do momentu, w którym – w przeciwieństwie do Świądra – wolę je w druku niż w wykonaniu autora. Sytuacji nie ratuje nawet pojawiający się w niektórych utworach Bogusław Linda – od kiedy bowiem zobaczyłam go w reklamie Geriavit Pharmaton, jakoś mniej go lubię. Wydaje mi się też, że wypuszczenie naraz aż trzech długogrających krążków było aktem odwagi, jeżeli nie brawury, ponieważ materiału jest tak dużo, że nawet dobrze wytresowany, długoletni słuchacz Świetlików może mieć problem z jego przyswojeniem.

W wywiadach towarzyszących wydaniu ostatniego tomiku, Jeden (z niego pochodzą teksty do większości numerów na Sromocie), Świetlicki z nieskrywaną satysfakcją zapewniał, że wie, co napiszą krytycy (choć chyba faktycznie wcale tego nie napisali, bo odbiór tomiku był raczej pozytywny): „mniej więcej, że to minoderyjne i wsobne”. Powiedzmy więc, że ja trochę się wpisuję w tę antycypację. Ale tylko trochę, bo jest tam sporo wierszy, które mi się podobają, a jeden szczególnie.

Wypada się więc cieszyć, że poza instytucją literacką, jaką stał się już dawno Świetlicki, w naszym ulubionym kultowym zespole o profilu muzycznym jest jeszcze Dyduch.

* W jednym z wywiadów, zapytany o najnowszą płytę, Grzegorz Dyduch powiedział: „[…] intuicja podpowiada nam, że jest grupa słuchaczy, dla których w muzyce liczy się ambient, development i élan vital. I dla nich jest ta płyta. A że jakiś oligofreniczny modniś będzie nas miał za żywą skamielinę? Jego sprawa”. Całość rozmowy do przeczytania tutaj