Święta, noworoczny dół, kilka dni gorączki i ze zdumieniem orientujesz się, że nowa płyta The xx to jakaś dyskoteka (jakkolwiek oceniona przez Chacińskiego na 8/10), a Natalia Fiedorczuk odebrała Paszport Polityki w kategorii literatura za Jak pokochać centra handlowe.
„Powieść autorki jest zapisem doświadczenia współczesnego pokolenia prekariatu oraz próbą analizy autentycznej kondycji dzisiejszej Polski”
– napisali na kulturaonline.pl. Wspaniałe zdanie, z tych kompletnie pustych treściowo, ale dających wrażenie t r a f n e j d i a g n o z y. Zwracam uwagę na słowa klucze: „powieść” (w rzeczywistości co najwyżej fabularyzowany dziennik), „prekariat” (bo umowa o dzieło), „kondycja dzisiejszej Polski” (bo czemu nie). O książce chciałam napisać już wcześniej, ale stwierdziłam, że odpuszczę, bo sama matką nie jestem, nie znam się, i w końcu – po co się przejeżdżać po żonie Maćka Cieślaka z mojej (tyleż ukochanej, co nieistniejącej) Ścianki. Ale skoro mamy już nagrody, laudacje, okładki „Wysokich Obcasów” i cały ten entourage, to… w zasadzie nie widzę powodu, żeby odpuszczać.
„Ta świetnie napisana książka staje się z jednej strony bezlitosnym obrazem macierzyństwa w dzisiejszej Polsce (nie tylko doświadczenia matki, ale i ojca), a z drugiej – zapisem rozpadu, nieradzenia sobie z życiem”
– pisała w „Polityce” Justyna Sobolewska. Znowu „dzisiejsza Polska” i „bezlitosny obraz macierzyństwa”. Poza tą, zresztą śmiesznie krótką, notką, recenzji książki Fiedorczuk w sieci raczej brak. I nie zmieniło się to wcale po przyznaniu Paszportu. Kilka wpisów na blogach książkowych, jeden (interwencyjny!) tekst w Kulturze Liberalnej, do tego – krótkie omówienie książki na zapytajpolozna.blog.pl. Wygląda więc na to, że współczesne pokolenie prekariatu nie jest specjalnie zainteresowane przerabianiem poporodowej traumy Fiedorczuk.
O czym jest Jak pokochać centra handlowe? Najchętniej napisałabym, że o piekle macierzyństwa. Sama Fiedorczuk w wywiadach mówiła, że na książkę składają się opisy doświadczeń nie tylko jej własnych, ale wielu kobiet, bo „gdybym ja to wszystko przeżyła, to chyba bym umarła”. W istocie, brak tu jasnych stron posiadania dziecka; jest wyłącznie depresja, utrata wolności, bezradność, wściekłość, smutek, osamotnienie, przytłoczenie obrazem idealnej Matki Polki itp. Czy tylko mi się wydaje, czy jednak macierzyństwo i posiadanie dzieci to sprawa nieco bardziej wielowymiarowa? Nie rozumiem, dlaczego Fiedorczuk – jeśli chciała aspirować do roli autorki prozy, a nie reportażu uczestniczącego (a to deklaruje w posłowiu do swojej książki, o którym za chwilę) – nie poprzestała na opisie własnego doświadczenia, które z pewnością tak jednoznacznie negatywne nie było? Myślę, że wówczas miałabym dla niej więcej empatii; tymczasem jednak traktuję jej książkę jak publicystykę, a ta z założenia nie wywołuje współczucia, lecz sprzeciw.
Jedyne, w czym widzę wartość tej książki, to autoterapia. Co do tego nie będę się spierać; być może Fiedorczuk tego właśnie potrzebowała. Tutaj należałoby jednak zapytać dziennikarzy i kapitułę Paszportów, po co robią z niej ambasadorkę wszystkich matek w Polsce? Po co piszą, że to pierwszy i tak ważny głos w dyskusji o „odkłamanym” obliczu macierzyństwa? Szczerze mówiąc, odkąd w miarę świadomie śledzę mainstreamowe polskie media (czyli przynajmniej od kilku lat), nieustannie czytam o odkłamywaniu macierzyństwa. Np. „Wysokie Obcasy” od zawsze piszą, że zostając matką, tracisz podmiotowość i znikasz jako osoba, stajesz się „cycem” i sprzątaczką, a Twoim jedynym marzeniem jest w spokoju wieczorem pomalować paznokcie, nawet jeśli wcześniej miałaś j a k i e ś a m b i c j e. Dla odmiany chętnie przeczytałabym coś innego albo chociaż odrobinę bardziej wyważonego.
„Książki można analizować w oderwaniu od rzeczywistości, w której powstają. W oderwaniu od państwa, w którym zostały napisane. Oderwaniu od dominującej religii w tym państwie, poziomu konserwatywnie myślących obywateli tego państwa i presji, którą funkcjonowanie wśród nich wywiera na autora. Ale można też wziąć to wszystko pod uwagę i zacząć opis wrażeń po Jak pokochać centra handlowe Natalii Fiedorczuk od… podziwu”
– czytamy z kolei na niska-kultura.blog.pl. Cóż, jak by to powiedzieć? Naprawdę nie wiem, gdzie u Fiedorczuk autor bloga zobaczył presję wywieraną przez dominującą religię w państwie. Może się nie znam na macierzyństwie, ale na depresji trochę tak – i naprawdę nie ma ona nic wspólnego z „tym państwem”, „dzisiejszą Polską”, „tym rządem”, a nawet „zagrożoną demokracją”. Nigdy nie zrozumiem tej dziennikarskiej maniery tłumaczenia każdego zjawiska bieżącą sytuacją polityczną, polską mentalnością albo – najgorzej – zaściankiem.
Na koniec ostatnia uwaga. Fiedorczuk strzeliła sobie w stopę, dodając do książki posłowie, w którym tłumaczy się z tego, dlaczego ją napisała. Stwierdza w nim, że „książka znajduje się na granicy reportażu i prozy […], jednak historia w niej zawarta nie jest moim świadectwem choroby”. Sugeruje też, że opisuje „spychane na margines” doświadczenia wielu innych matek, przytacza statystyki występowania depresji poporodowej i wspomina o „uświęconej tradycji” macierzyństwa w naszym kraju. Sama więc umieszcza się w kontekście, który nakazuje odczytywać jej książkę jako literaturę interwencyjną. W pewnym sensie więc pozwala mediom na wykorzystywanie swojej historii w bieżących rozgrywkach politycznych, tylko czy o to chodziło? No i wciąż nie tłumaczy to przyznania jej nagrody w – było nie było – kategorii „literatura”.
PS No dobra, to jest całkiem ładne (a Chaciński twierdzi, że Romy Croft śpiewa tu jak Beth Gibbons):