Czytam Prousta w oryginale, bo angielskie tłumaczenie jest takie pretensjonalne

To jest – jak zwykle mocno spóźniona – relacja z Offa, na którym jak zwykle nie poznajemy nikogo i jak zwykle mamy szereg wrażeń, także pozamuzycznych. Jest to Off, na którym ostatecznie upada mit o domniemanej inteligencji Krzyśka Vargi. A także ten o mojej dawnej wizycie w chorzowskim wesołym miasteczku. Nie wiem, czy to zrozumiecie, ale dla kogoś mieszkającego na Śląsku wyprawa do Chorzowa, diabelski młyn, gabinet luster i kolejka linowa były czymś na kształt rytuału przejścia. W podstawówce nieustannie słuchałam historii o tym, jak to ktoś pojechał z rodzicami do Chorzowa, co tam widział, na której karuzeli wymiotował itp. Słuchałam tych opowieści tak długo, aż sama uwierzyłam, że odwiedziny w Chorzowie mam za sobą, i zaczęłam opowiadać własną wersję wydarzeń. Więc teraz, kiedy po tylu latach w końcu tam pojechałam, miałam dziwne wrażenie nieprzystawalności obrazu rzeczywistego do tego z moich własnych (!) wspomnień. Po czym z bólem uświadomiłam sobie, że to nie są moje wspomnienia. Więcej – to prawdopodobnie nie są nawet wspomnienia mojego brata ani mojej koleżanki z ławki. Podejrzewam, że autorem wizji, którą tak pieczołowicie pielęgnowałam w swojej pamięci, jest jakiś daleki kolega mojego kuzyna z osiedla albo wręcz ktoś z Piastów. Swoją drogą, ten PRL-owski Disneyland sprawia dzisiaj dosyć przygnębiające wrażenie – jakby czas się zatrzymał, a myśmy wrócili do naszego przaśnego dzieciństwa z końca lat 80. Miałam wrażenie, że zaraz ktoś mi każe założyć ten obrzydliwy granatowy mundurek z podszewki, przyczepi agrafką tarczę na ramieniu, ustawi w parze z koleżanką, której nie znoszę, i zmusi do poruszania się żółwim truchtem prawą stroną chodnika. Brrr.

A muzycznie? Moim koncertowym numerem jeden został Slowdive, a ten wybór potwierdziły dwa ostatnie tygodnie – otóż da się ich słuchać nawet na rozgrzanej słońcem plaży (swoją drogą, może to nieco psychopatyczne, ale uwielbiam na wakacjach słuchać depresyjnej muzyki – ten kontrast beztroski, słońca, ciepłego morza i melancholijnych kawałków jakoś dziwnie współgra z moją niejednoznaczną naturą). Belle & Sebastian jako headlinerzy ostatniego dnia i chyba całego festiwalu kompletnie mnie nie kupili (mimo nadzwyczaj rozbudowanej konferansjerki) i wybrałam grających w tym samym czasie 65daysofstatic, bo byli po prostu ciekawsi, a poza tym – jak się okazało – pochodzą z Sheffield, co zobowiązuje. Jeśli ktoś na tegorocznych Nowych Horyzontach widział „Pulp: film o życiu, śmierci i supermarketach”, już wie, o co mi chodzi. Przy okazji polecam, filmy o muzyce są najlepsze.

Poza tym na tym Offie miał miejsce absolutnie bezpretensjonalny i uroczy koncert Artura Rojka, podczas którego uśmiech nie schodził mi z twarzy, a kiedy do „Beksy” na scenę wyszły chóry dzieci i seniorów, to aż się wzruszyłam. Ręka do góry, kto nie łapał konfetti na „Syrenach”.

Zaskoczyło mnie natomiast niesamowicie gorące przyjęcie Mistera D., czyli Doroty Masłowskiej prezentującej swoją płytę „Społeczeństwo jest niemiłe” (moim zdaniem w tej płycie najlepszy jest tytuł). Okrzyki, gwizdy, namiot wypełniony do ostatniego miejsca i tłum śpiewający wszystkie piosenki razem z nią – chyba przegapiłam moment, kiedy ta czytająca drżącym głosikiem swoje teksty dziewczyna zmieniła się w charyzmatyczną artystkę o profilu muzycznym. Ale złośliwości na bok – Dorota, daj numer do swojego terapeuty!

A co do Vargi – nad upadkiem Offowej Kawiarni Literackiej pod jego rządami ubolewałam już w zeszłym roku. Tym razem było chyba jeszcze gorzej – na spotkaniu z Jackiem Podsiadłą byłam tak zażenowana, że nie wiedziałam, co zrobić ze wzrokiem. Varga z radosną lekkością wydawał sądy na temat najnowszej polskiej poezji, przy okazji przyznając, że jej w ogóle nie czyta, bo nie warto i woli „Fausta”. Po prostu czułam, jak ulatują ze mnie resztki sympatii i nie było to miłe.

Tyle. Na relację z wakacji zapraszam za jakieś dwa miesiące.

* Tytuł postu to fragment zasłyszanej na Offie rozmowy, którą można by streścić mniej więcej tak: „Jak być bardziej hipsterskim od Alexa Turnera?”. I nie pytajcie mnie, dlaczego akurat Alexa Turnera. Chyba nie dlatego, że też jest z Sheffield? Oczywiście sama nie miałam odwagi zapytać, bo jestem radykalnie pozbawiona elementarnej umiejętności prowadzenia small talków z nieznajomymi (a i ze znajomymi bywa ciężko).

Manieryczny przegląd prasy

Masłowska w „Zwierciadle”: „Znacie piosenkę: I Put My Ketchup on My Ketchup? Przypomniała mi się ona ostatnio w miejscowości Provincetown na Cape Cod, gdy na restauracyjnym stole zobaczyłam szklistą rozetę z ostryg, pośrodku której tkwił charakterystyczny plastikowy bidecik z czerwoną substancją o smaku pomidorowym. I zrozumiałam nagle, że utwór ten jest najlepszą, najbardziej skondensowaną i efektywną charakterystyką kulinarnego american dream, jaka padła z ludzkich ust. No, może jeszcze poza kilkoma innymi piosenkami. Mam tu na myśli: I Put My Fries on My Fries i My Burgers on My Burgers oraz I Put My Bacon on My Bacon i I Put My Fries on My Burgers on my Bacon, a zwłaszcza I Put My Everything on My Everything i kilka innych piosenek, których tu nie przytaczam jedynie dlatego, że nie istnieją”.

Pilch w „Tygodniku Powszechnym”: „Ile debiutanckich błędów strzeliłeś, pisząc o chorobie śmiertelnej? Miałeś prawo? Wpadłeś w euforię? Na Boga! Chyba nie okazałeś się infantylnym dupkiem, który męczeństwa zazdrości? A jak się okazałeś, to przynajmniej się – na rany Chrystusa! – do tego nie przyznałeś! Zazdrościłeś podrzynającemu sobie gardło Witkacemu? W pewnym sensie? W pewnym sensie, ale zawsze! Zawsze i nie tylko jemu! Zawsze zazdrościłeś malowniczych suchot Uniłowskiemu! Odstrzelony wierzch czaszki Baczyńskiego? Zazdrościłeś? Dawno? Dawno, ale jak! Nie tylko chciałeś w powstaniu zginąć! Chciałeś – mały bezwstydniku – żeby o twoich wierszach młody Wyka pisał! A obozu koncentracyjnego Borowskiemu? Zazdrościłeś jak szalony! I wreszcie się spełniło! Wreszcie jest jak w bolszewickiej alegorii, wreszcie chory na suchoty z odstrzelonym wierzchem czaszki siedzisz w obozie i niespiesznie dzień po dniu podrzynasz sobie gardło”.

Varga w „Dużym Formacie”: „To, że nasze losy są w większej może nawet mierze groteskowe niż tragiczne, to w groteskowy sposób ich nie można opisywać? A jeśli nawet są bardziej tragiczne, to jedynie w tragiczny sposób o nich pisać? Czy o rzeczach groteskowych jedynie w tragiczny sposób pisać? Pisze Horubała, że nawet rozpacz u Pilcha za mało rozpaczliwa, za bardzo ironiczna, za płaska ta rozpacz, za nudna. Niech Horubała machnie więc coś rozpaczliwego o rozpaczy, przeczytam, przysięgam. Polska prawica nieustannie pławi się w rozpaczy, rozpacz jest dla naszej prawicy rzeczą najbardziej powabną. Stanem najbardziej pożądanym. Płaczliwość polskiej prawicy to jest wielki temat na groteskową i kpiarską powieść”.

Rudnicki w „Wyborczej”: „Co dalej? Zaprasza się mnie do Pałacu na spotkanie z premierem oraz parą prezydencką. Chwali się mnie, kadzi się mi, za speech na lotnisku. Po części oficjalnej stoimy sobie w trójkę na balkonie i palimy. Premier Tusk proponuje mi posadę ghost writera, prezydent Komorowski mówi, że drzwi Belwederu stoją dla mnie zawsze otworem. Żegnamy się wylewnie, po czym udaję się na Kongres Kobiet do Pałacu Kultury. Gdzie biorę udział w »Pokazie mody 40+«, po czym wygłaszam zdanie, że chciałbym umrzeć w takiej Polsce, w której Kongres Kobiet straciłby swoją zasadność. Nabijam sobie kieszenie hucznymi brawami, po czym udaję się do Starej Pomarańczarni w Łazienkach na Salon Poezji […]. Jego żona, stara moja przyjaciółka, aktorka Ewa Telega wita gości, wśród których są wszyscy i ja. Bajon i Wojewódzki wnoszą mnie po schodach, do połowy, dalej nie dają rady, pomagają Olbrychski i Nowicki, ale drogę tarasuje Radziwiłowicz, jak zawsze skupiony tak, że zapukać do niego trzeba, aby na chwilę choć uchylił drzwi do swego wnętrza”.

A żeby być w zgodzie z własną manierą, powinnam tu gdzieniegdzie pododawać w nawiasach jakieś fragmenty tekstów Blur, Radiohead i Flaming Lips w oryginalnej wersji językowej. Na przykład tak: wczoraj, jak szłam na pocztę, żeby spędzić tam jakieś parę lat świetlnych, pomyślałam, że w zasadzie nawet trochę lubię to osiedle (and when it comes you’ll feel the weight of it).

http://www.youtube.com/watch?v=otzdBww47XQ

2040

„Czasem czytam, a czasem nie – odpowiada Michał Witkowski na pytanie, czy czyta swoich kolegów. – Niektórzy już się tak powtarzają, że nie mogę po raz kolejny czytać tego samego. Mało jest odkryć, w ogóle prawie nie piszą roczniki 80. i 90. Trochę to straszne, bo czym tu się inspirować? Tym, co robią za granicą, tylko. Szkoda”. To przy okazji wywiadów z pisarzami, którzy według „Wyborczej” mają największe szanse na Nobla w 2040. Nie pytajcie, dlaczego właśnie w 2040, ale jest to zapewne podyktowane jakimś zawiłym równaniem rachunku prawdopodobieństwa. Choć ostatnio w tramwaju usłyszałam, że probabilistyka to nie matematyka. Ale w końcu – who cares? Chodzi o coś innego. Oczywiście niesamowicie mnie cieszy, że aż na drugim miejscu znalazł się Ignacy Karpowicz, pierwsze miejsce dla Masłowskiej to z kolei oczywista oczywistość, ale ja lubię dziewczynę, więc nie mam z tym problemu. Czego niestety nie mogę powiedzieć o obecności w tej dziesiątce Mikołaja Łozińskiego, laureata najbardziej pomyłkowych Kościelskich ever. Łoziński out!

„Czasem przymierzam się do myśli, że może nic nie być poza materią, biologią, reakcjami chemicznymi i mój umysł tego po prostu nie kupuje” – to już Masłowska. Jest jeszcze o przeklinaniu, niedorozwoju fabularnym (to jest takie coś, że jak oglądasz film, to już w drugiej minucie pytasz: „Ale po co on tam poszedł?”, na co twój starszy brat albo aktualny chłopak syczy: „Oglądaj!” – i tak przez cały seans), kościele, wychowywaniu dzieci. Masłowska staje się konserwatystką!

Sieniewicz: „»Podoba« w Polsce rymuje się chyba tylko z «przyroda«”.

Vardze natomiast chyba trochę nie w smak, że na Nobla zdaniem „Gazety” mają szanse tylko czterdziestolatkowie lub od nich młodsi, wszak wśród pięćdziesięciolatków jest tyle słynnych nazwisk – ale ja to akurat uważam za pozytywny objaw. Precz z dyktaturą roczników 60.! Dyskusyjny jest rzecz jasna skład tej pierwszej dziesiątki (nie ma choćby Żulczyka), ale ogólnie pomysł zestawienia i cyklu wywiadów promujących czytanie oceniam in plus. Tylko – dlaczego ci wszyscy pisarze są tacy lewicowi? Takie mają poglądy dziwnie zbieżne z „Gazetą”? No, może oprócz Masłowskiej. I Dehnela. Nawet Karpowicz mówi o „prawicolach” (tak, właśnie tak – to zbitek od „prawicowiec” i „kibol”). Wszyscy tak nie lubią tych okropnych polityków, lubią za to Żydów, geje, lesbijki, stare i brzydkie kobiety, ateistów, rowerzystów i truskawki. A wypromowana przy okazji strona „Nie czytasz? Nie idę z tobą do łóżka!” ma już ponad 5000 fanów na Facebooku. Myślę, że możecie wśród nich znaleźć sporo najfajniejszych dziewczyn i chłopaków w mieście (z Krakowa dochodzą sygnały, że Wrocław jest jednak bardziej hipsterski). Codziennie nowe powody pozwalające mi się cieszyć, że nie posiadam Facebooka (jest to oczywiście głęboko przemyślany i starannie rozegrany element mojej strategii autokreacyjnej). Ech.

No a co z Wami, roczniki 80.? Dlaczego nie piszecie?

Varga i ja

„Ja w ogóle mam duży problem ze sztuką współczesną – wyznaje Krzysztof Varga w ostatnim „Dużym Formacie” – oglądam i nie rozumiem, nie wiem, czy ma mi się podobać, czy też nie, ktoś zazwyczaj musi mi wyjaśnić, co artysta chciał mi powiedzieć. Sztuka współczesna jest jedyną dziedziną kultury obecnie, która potrzebuje krytyka, przewodnika i tłumacza, który takim ciemnotom jak ja wyklaruje ideę dzieła. Jak czytam powieść, to wiem, czy jest dobra, czy nie, bo mam do niej narzędzia, jak oglądam film, mam jasność, czy to wybitne kino, czy wybitny gniot, bo mam oczy, gdy słucham muzyki, wiem, że jest świetna lub koszmarna, bo mam uszy, ba – nawet teatr współczesny umiem jakoś ogarnąć swym umysłem. Sztuki współczesnej nijak nie kumam, wszystkie zmysły zawodzą”.

Trochę mi głupio dissować Vargę, bo naprawdę bardzo go lubię (jestem jedyną prawdziwą fanką jego powieści, a przynajmniej nie znam nikogo, komu by się one wszystkie bez wyjątku tak naprawdę podobały – mnie się w nich podoba przede wszystkim to, co innych może do nich zniechęcać: dłużyzny, piętrowe porównania, totalny brak dialogów i ogólne poczucie wszechogarniającej schyłkowości, które każe sięgać po kolejny kieliszek wina), a już odkąd spotkałam go na Offie i później przeczytałam jego osobliwie entuzjastyczną relację stamtąd (osobliwie, bo pisanie entuzjastycznych relacji skądkolwiek jest jednak Vardze raczej dalekie) – lubię go jeszcze bardziej. „Pamiętam więc wybitny epicki koncert Primal Scream, jeden z powodów mojego przybycia do Doliny Trzech Stawów, pamiętam cudowne, błogie i neurotyczne zarazem Blonde Redhead, które wreszcie, po latach morderczego słuchania z płyt, mogłem obejrzeć na żywo, i mógłbym właściwie nadal tam stać w to sierpniowe mokre popołudnie i wciąż słuchać Blonde Redhead. Zasypiałem na stojąco, ale o drugiej w nocy wciąż słuchałem hipnotyzerskiej muzyki Low” – pisał wtedy. I ja – tak jak to zwykle bywa w czwartkowe poranki, jeszcze przed pracą, w tramwaju, w niecodziennym poczuciu wspólnoty duchowej – mogę tylko potwierdzać, pochwalać i zgadzać się w stu procentach. Tak, tak właśnie było do zeszłego tygodnia.

Tym razem jednak lektura „Dużego Formatu” wywołała u mnie grymas zawodu. Jak to, dlaczego tak słabo? Naiwność Nieznalskiej, czyli felieton umoralniający jest niby o wolności artysty. Która powinna być absolutna. Nawet jak ktoś, na przykład Varga, sztuki tego artysty nie rozumie ni w ząb. No i niech będzie. Co prawda jest to okraszone wyznaniami w stylu tego, które zacytowałam na samym początku, a które chyba miały być jakimś rodzajem retorycznego wstępu i próbą zjednania sobie czytelnika (czy udaną – o tym za chwilę), ale po kiego diabła Varga nagle robi przeskok i z dyskusji o sztuce, która obraża czyjeś uczucia religijne, przechodzi do polityki, która obraża jego samego, miesza w to wszystko Rymkiewicza, PiS i każe się im przepraszać, bo on też ma „swoje problemy z Polską”? Brzmi to – niestety niestety – jak pisk histerycznego redaktora „Wyborczej”. W dodatku temat jest cokolwiek przebrzmiały. Dobrze, że przynajmniej o cierpieniu Żydów zapomniał wspomnieć.

Wróćmy jednak do początku. Szczerze zazdroszczę Vardze dobrego samopoczucia, naprawdę. Wydaje mi się też, że w swoim retorycznym zapale trochę się zapędził, pisząc o narzędziach, które posiada i które mu pozwalają odróżnić sztukę dobrą od złej – trochę to wszystko byłoby zbyt proste. Trochę zbyt niewyszukane jest puszczanie oka do czytelnika, który – jak można podejrzewać – też nie kuma, o co chodzi Nieznalskiej i po co Julita Wójcik obierała kiedyś ziemniaki w Zachęcie. Z drugiej strony to jest takie bratanie się z plebsem trochę na niby, bo w końcu Varga sam przyznaje, że większość produkcji artystycznej jest w stanie odebrać, odczytać i jakoś nawet przetrawić – więc w zestawieniu ze „zwyczajnym” odbiorcą zapewne wypada korzystniej. Właściwie to, że przyznaje się do nierozumienia sztuki współczesnej nie świadczy źle o nim samym, przeciwnie – to świadczy źle po prostu o polskiej sztuce współczesnej. No bo skoro „nawet teatr współczesny jest w stanie ogarnąć swoim umysłem”… Swoja drogą, jeśli tak rzeczywiście jest, to szacun i rispekt – do tej pory wydawało mi się, że jedyną osobą w tym kraju, która jest w stanie ogarnąć swoim umysłem teatr współczesny, jest legendarna Baszka Marcinik. Tak czy inaczej – moim zdaniem Varga, jak większość polonistów zresztą i żadna to hańba – traktuje wszystkie dzieła sztuki jak teksty i w taki też sposób je opisuje. Wiadomo, że przy sztukach wizualnych o to najtrudniej – stąd bezradność i twierdzenie o „braku narzędzi”.

Ale może się mylę. Nie wiem. Ja tam nawet teatru współczesnego nie ogarniam, co dopiero mówić o sztuce. Ale Melancholia von Triera to z całą pewnością grafomania.