Kulki nie banglają

Na fali wspominków, podsumowań i sentymentalnych powrotów do przeszłości poczułam dziś, że muszę wrócić do tematu, który ruszyłam dwa posty temu.

Cool Kids of Death, zwani też Kulkami. I ich pierwsza płyta Cool Kids of Death. Byli tacy, którzy się nabrali na bunt made by Krzysztof Ostrowski i Kuba Wandachowicz. Więcej, są tacy, którzy do dziś utrzymują, że pierwsza płyta Kulek się broni. Nie mówiąc już o tych, którzy umieszczają ją na pierwszym miejscu w zestawieniach najlepszych polskich płyt dekady. A są i tacy.

Od początku. 2002 rok to dosyć ciemny okres w moim życiu. Jesienią ukazują się niemal jednocześnie: Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną Doroty Masłowskiej i tekst Generacja Nic Kuby Wandachowicza w „Gazecie Wyborczej”. Mam niecałe 20 lat i jestem na drugim roku beznadziejnych studiów. Wierzę jeszcze bezkrytycznie we wszystko, co wypisują w „Wyborczej”, zazdroszczę talentu Masłowskiej i wydaje mi się, że Kuba Wandachowicz to wyraziciel głosu mojego nieistniejącego pokolenia, z którym z całych sił chciałabym się utożsamiać. Co prawda mój lekki niepokój budzi fakt, że jest to koleś jakieś 7 lat ode mnie starszy, dawno po studiach, a jego bunt wygląda na nieco spóźniony. Ja mam 20 lat, nie mam natomiast dystansu i łatwo daję się manipulować rozmaitym histerykom.

Po tekście, który nie do końca zrozumiałam (jak dziś go czytam, to mi się wydaje, że w sumie poza stekiem oczywistości i narzekań nie ma w nim nic do rozumienia), ale z którym całkowicie się utożsamiłam (taki wiek, potrzebowałam móc się z czymś utożsamić), kupiłam oczywiście kasetę (tak!) CKOD. Niestety, nie spodobała mi się. Po kilku przesłuchaniach doszłam jednak do wniosku, że coś jest w tych wrzaskach połączonych z tępą perkusją i popisami kiepskich gitarzystów (podejrzewam, że musieli to być jedni z tych chłopców, którzy zawsze w liceum chcieli mieć swoją kapelę, żeby mieć powodzenie u dziewczyn, ale jakoś im nie wyszło i odbijają to sobie po studiach). W pewnym momencie nawet mi się wydawało, że mi się to podoba. Brrrr. Teraz jak sobie tego posłuchałam, to mnie zęby zaczęły boleć. Serio. Fizyczny ból.

I nawet nie chodzi o samą muzykę, nie chodzi nawet o poziom tekstowy tej płyty (a jest to, bądźmy szczerzy, poziom ujemny), chodzi po prostu o paru podstarzałych kolesi, którzy w odpowiednim momencie dziejowym wyczuli koniunkturę i postanowili odpowiedzieć na odwieczną potrzebę buntu drzemiącą w umysłach dwudziestoparolatków, którym niekoniecznie udało się zrobić zajebistą karierę i którzy – niestety – załapali się na kryzys gospodarczy i falę bezrobocia po 2000 roku. Dosyć szybko zaczęłam być zażenowana faktem, że mam CKOD na półce.

„Wszyscy bez wyjątku zaczęliśmy nagle uczestniczyć w tworzeniu takiego obrazu wymagań społecznych, który pokazuje nam i młodszym od nas, że wszelka refleksyjność to błąd, słabość, że liczy się tylko to, co zwierzęco doraźne. Propagowane są takie cechy, jak przebojowość, elastyczność, różnie umotywowana hipokryzja i życiowe cwaniactwo” – pisał Wandachowicz w 2002 roku. Słabo, jak na 27-letniego absolwenta filozofii. Żebyśmy się dobrze zrozumieli – ja też z troską pielęgnuję swoją naiwność, jest mi potrzebna. Ale mam 28 lat, skończyłam studia, skończyłam liceum. Wiele moich życiowych wyborów zapewne było podyktowanych w jakiejś mierze konformizmem i wygodą. I co z tego? Czy to znaczy, że rezygnuję z intelektualnych aspiracji i przegrałam swoje życie? Kurwa, przecież to nie jest ani tak oczywiste, ani tak czarno-białe. Skłonny do refleksji człowiek powinien to wiedzieć. A jeśli udaje, że nie wie, to albo jest pogubionym licealistą, któremu fartem udało się trafić na odpowiedni moment i zaistnieć na muzycznej scenie, albo wyrachowanym cynikiem, który z pełną świadomością gra rolę rozczarowanego dorosłym życiem naiwniaczka i przy okazji na tym zarabia.

Wybór należy do was.