Varga i ja

“Ja w ogóle mam duży problem ze sztuką współczesną – wyznaje Krzysztof Varga w ostatnim “Dużym Formacie” – oglądam i nie rozumiem, nie wiem, czy ma mi się podobać, czy też nie, ktoś zazwyczaj musi mi wyjaśnić, co artysta chciał mi powiedzieć. Sztuka współczesna jest jedyną dziedziną kultury obecnie, która potrzebuje krytyka, przewodnika i tłumacza, który takim ciemnotom jak ja wyklaruje ideę dzieła. Jak czytam powieść, to wiem, czy jest dobra, czy nie, bo mam do niej narzędzia, jak oglądam film, mam jasność, czy to wybitne kino, czy wybitny gniot, bo mam oczy, gdy słucham muzyki, wiem, że jest świetna lub koszmarna, bo mam uszy, ba – nawet teatr współczesny umiem jakoś ogarnąć swym umysłem. Sztuki współczesnej nijak nie kumam, wszystkie zmysły zawodzą”.

Trochę mi głupio dissować Vargę, bo naprawdę bardzo go lubię (jestem jedyną prawdziwą fanką jego powieści, a przynajmniej nie znam nikogo, komu by się one wszystkie bez wyjątku tak naprawdę podobały – mnie się w nich podoba przede wszystkim to, co innych może do nich zniechęcać: dłużyzny, piętrowe porównania, totalny brak dialogów i ogólne poczucie wszechogarniającej schyłkowości, które każe sięgać po kolejny kieliszek wina), a już odkąd spotkałam go na Offie i później przeczytałam jego osobliwie entuzjastyczną relację stamtąd (osobliwie, bo pisanie entuzjastycznych relacji skądkolwiek jest jednak Vardze raczej dalekie) – lubię go jeszcze bardziej. “Pamiętam więc wybitny epicki koncert Primal Scream, jeden z powodów mojego przybycia do Doliny Trzech Stawów, pamiętam cudowne, błogie i neurotyczne zarazem Blonde Redhead, które wreszcie, po latach morderczego słuchania z płyt, mogłem obejrzeć na żywo, i mógłbym właściwie nadal tam stać w to sierpniowe mokre popołudnie i wciąż słuchać Blonde Redhead. Zasypiałem na stojąco, ale o drugiej w nocy wciąż słuchałem hipnotyzerskiej muzyki Low” – pisał wtedy. I ja – tak jak to zwykle bywa w czwartkowe poranki, jeszcze przed pracą, w tramwaju, w niecodziennym poczuciu wspólnoty duchowej – mogę tylko potwierdzać, pochwalać i zgadzać się w stu procentach. Tak, tak właśnie było do zeszłego tygodnia.

Tym razem jednak lektura “Dużego Formatu” wywołała u mnie grymas zawodu. Jak to, dlaczego tak słabo? Naiwność Nieznalskiej, czyli felieton umoralniający jest niby o wolności artysty. Która powinna być absolutna. Nawet jak ktoś, na przykład Varga, sztuki tego artysty nie rozumie ni w ząb. No i niech będzie. Co prawda jest to okraszone wyznaniami w stylu tego, które zacytowałam na samym początku, a które chyba miały być jakimś rodzajem retorycznego wstępu i próbą zjednania sobie czytelnika (czy udaną – o tym za chwilę), ale po kiego diabła Varga nagle robi przeskok i z dyskusji o sztuce, która obraża czyjeś uczucia religijne, przechodzi do polityki, która obraża jego samego, miesza w to wszystko Rymkiewicza, PiS i każe się im przepraszać, bo on też ma “swoje problemy z Polską”? Brzmi to – niestety niestety – jak pisk histerycznego redaktora “Wyborczej”. W dodatku temat jest cokolwiek przebrzmiały. Dobrze, że przynajmniej o cierpieniu Żydów zapomniał wspomnieć.

Wróćmy jednak do początku. Szczerze zazdroszczę Vardze dobrego samopoczucia, naprawdę. Wydaje mi się też, że w swoim retorycznym zapale trochę się zapędził, pisząc o narzędziach, które posiada i które mu pozwalają odróżnić sztukę dobrą od złej – trochę to wszystko byłoby zbyt proste. Trochę zbyt niewyszukane jest puszczanie oka do czytelnika, który – jak można podejrzewać – też nie kuma, o co chodzi Nieznalskiej i po co Julita Wójcik obierała kiedyś ziemniaki w Zachęcie. Z drugiej strony to jest takie bratanie się z plebsem trochę na niby, bo w końcu Varga sam przyznaje, że większość produkcji artystycznej jest w stanie odebrać, odczytać i jakoś nawet przetrawić – więc w zestawieniu ze “zwyczajnym” odbiorcą zapewne wypada korzystniej. Właściwie to, że przyznaje się do nierozumienia sztuki współczesnej nie świadczy źle o nim samym, przeciwnie – to świadczy źle po prostu o polskiej sztuce współczesnej. No bo skoro “nawet teatr współczesny jest w stanie ogarnąć swoim umysłem”… Swoja drogą, jeśli tak rzeczywiście jest, to szacun i rispekt – do tej pory wydawało mi się, że jedyną osobą w tym kraju, która jest w stanie ogarnąć swoim umysłem teatr współczesny, jest legendarna Baszka Marcinik. Tak czy inaczej – moim zdaniem Varga, jak większość polonistów zresztą i żadna to hańba – traktuje wszystkie dzieła sztuki jak teksty i w taki też sposób je opisuje. Wiadomo, że przy sztukach wizualnych o to najtrudniej – stąd bezradność i twierdzenie o “braku narzędzi”.

Ale może się mylę. Nie wiem. Ja tam nawet teatru współczesnego nie ogarniam, co dopiero mówić o sztuce. Ale Melancholia von Triera to z całą pewnością grafomania.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *