W duchu pogodnego nihilizmu

Czytam nowojorczyków i słucham tych wszystkich Kings of Leon, Queens of The Stone Age, nawet Lanę Del Rey i Foster The People sobie puszczam od czasu do czasu. Ach, ci Amerykanie. Do tego przeczytałam kilka recenzji nowego spektaklu mojego ulubionego dramaturgicznego duetu, którego kolejnym produkcjom przyglądam się z żywym zainteresowaniem nie tylko dlatego, że wystawiają je głównie we Wrocławiu – i spieszę donieść, że nawet recenzent „Gazety Wyborczej” (!) uznał Courtney Love za porażkę. Niestety, chwilowo nie będę miała okazji się o tym przekonać, bo biletów brak. Jednak wszyscy piszący o sztuce podejrzanie często używają słów: „brawurowa”, „wyrazista”, „bezkompromisowa”, „gorąca”, co w zestawieniu z faktem, że rzecz trwa prawie cztery godziny, wydaje się co najmniej nieporozumieniem. I zaostrza apetyt.

„Agnieszka Kwietniewska jest tu Tracy Marander, dziewczyną Cobaina z czasów sprzed Courtney, a jednocześnie współczesną, pogrążoną w depresji kobietą z klasy średniej i w już średnim wieku, która bezsenne noce spędza z butelką wina przy YouTubie. W kółko odtwarza piosenki z lat młodości. Razem z mężem – informatykiem z korporacji (Adam Cywka) – błądzą między scenami festiwalu Open’er, chcąc jeszcze raz przeżyć muzyczne uniesienia, a znajdują bezosobowy tłum, komercję i kiełbaski z grilla” (W. Mrozek). Hell, yeah! (A smaczku dodaje fakt, że spektakl ma być pokazywany właśnie na tegorocznym Open’erze). W połączeniu z tym, że Strzępka oznajmiła w jednym z wywiadów, że jest to tak naprawdę opowieść o jej związku z Demirskim (dla niewtajemniczonych – on jest w tym układzie wybitnym dramaturgiem, a ona – durną cipą, która uparła się, żeby zniszczyć mu życie), potencjalna ilość elementów tego przedstawienia, po których będę mogła się przejechać jak po lodowisku, jest bliska nieskończoności.

I kiedy słyszę, jak Max Cegielski w radiu opowiada, jak bezlitosny obraz współczesnych dwudziesto- i trzydziestolatków dają po raz kolejny Strzępka i Demirski, i jak mówi, że „no, w ogóle – ta sztuka jest o mnie”, czuję się lekko zażenowana. (Choć nigdy nie spodziewałam się niczego przesadnie sensownego po kimś, kto używa imienia Max). Uczucie to można by porównać z tym, którego doświadczam dzisiaj, przeglądając wiersze O’Hary w antologii Sommera i przypominając sobie kontrowersyjne tezy, jakie z beztroską impertynencją stawiałam w swojej pracy magisterskiej. Cóż. Wypada teraz przyznać rację Krzysiowi Koehlerowi i posypać głowę popiołem, powtarzając, że o’haryzm jednak istniał. I nie był w końcu wcale taki najgorszy.

[…] jak myślisz gdzie
dotarłem? przedstawienie jakie daje dorosły mężczyzna
ubierający
choinkę budzi mój niesmak właśnie
tu
to jedno z miejsc jednakleczjakcóż
rad jestem że wczoraj wieczór poszedłem na przyjęcie na cześć
Eda Dorna chociaż on sam się nie pokazał czy nie uważasz,
Bill, że można by się także pozbyć choć, i także?
możliwe że
jedynym wyjściem jest twoja literackość uznać
maszynę do pisania za narząd intymny dlaczego nie?
żadna inna rzecz nie jest (intymna)

nie nie chcę żebyś
„wpadała” na kolację ani sam nie chcę „wypadać”
chcę resztę życia jeść samotnie

(F. O’Hara, Esej o stylu, 19.02.1961)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *