Jeśli w opowieści o oszlifowanej na gładko prowizorycznej poręczy na niemieckim kempingu puenta brzmiała: „Jakie to Heideggerowskie!”, to w przypadku tegorocznego Open’era powinna brzmieć: „Jakie to faszystowskie”. No bo jak inaczej nazwać armię ludzi w odblaskowych kamizelkach, ogłaszających nieustannie przez megafony: „Proszę odsunąć się od jezdni”, „Przesuwamy się sprawnie”, „Pana z otwartą puszką piwa poproszę do mnie”, „Wsiadamy i uśmiechamy się!” itp., trzepiących plecaki przed każdą bramką i zaglądających do otwartych paczek papierosów? Naprawdę dużo mogę znieść, żeby zobaczyć Damona Albarna na żywo, ale mimo wszystko… skala trochę mnie zszokowała. Tę imprezę robią Niemcy, mówię wam.
A poza tym? Skala trochę mnie zszokowała. Niestety okazało się, że dużo z tego, co o Open’erze mówili dobrzy ludzie (że jest zły), się potwierdziło. Przede wszystkim – to wielka impreza. Sama droga od przystanku autobusowego pod bramki i odległości między scenami już wymagają niezłej kondycji (nie mówiąc nawet o spaniu w namiocie). I – co mi chyba najbardziej przeszkadzało – jakby najmniej chodzi w tym wszystkim o muzykę. Publiczność jest mniej więcej w tej samej mierze przypadkowa, co przelansowana (ang. overlansed). I jest jej zdecydowanie za dużo. Nieustające porównywanie gdyńskiego festiwalu do OFF-a też nie pomaga (a porównań nie dało się uniknąć). Jestem daleka od twierdzenia, że u Rojka w Katowicach nie ma lansu, ale – wracamy do punktu wyjścia – to jednak kwestia skali.
No i jeszcze te wszystkie dzieci z gimnazjum rozmawiające po drodze na koncert o swoich ocenach z religii, te wszystkie laski w wyglądających jak wyciągnięte ze śmietnika koszulkach z Zary, które wysokimi głosikami opowiadają sobie o poznanym przed chwilą facecie: „…i okazało się, że on ma żonę, rozumiesz? Ż-o-n-ę!”. Wiem, wiem. Jestem zła i nie lubię ludzi.
Było ciężko. Chociaż kilka dobrych koncertów udało mi się zobaczyć: Blur (którzy moim zdaniem nie odwalali pańszczyzny, choć nie da się ukryć, że zrobili trochę składankę „the best of”), Queens of The Stone Age (a w zasadzie „Queens of The Fucking Stone Age”), zupełnie uroczego Devendrę Banharta (w tym namiocie, słuchając go, przez chwilę poczułam się jak na OFF-ie), nie najgorsze The National.
PS Wiem, że wrzucanie relacji z Open’era po OFF-ie jest, delikatnie mówiąc, trochę bez sensu, ale pomyślałam, że skoro relacji z OFF-a i tak tu nie będzie, to dobre i to. A w świetle ostatnich wydarzeń i faktu, że łapię się na tym, że słucham radia i zaczyna mi się wydawać, że Cień w Dolinie Mgieł to piosenka o mnie, dobrze będzie coś napisać, donieść, że żyję i że nawet jeśli uprawiam kombatanctwo i gieriatrię, to świadomie.