Trochę na przekór sobie wzięłam się za czytanie nowej powieści Michela Houellebecqa, mimo że – jak by to najlepiej powiedzieć? – po Cząstkach elementarnych mam wyrobione zdanie na temat jego pisarstwa. Tak, to znaczy właśnie to, co w tej chwili myślicie – nie cenię Houellebecqa. Taka jest straszna prawda. Nie cenię Houellebecqa, wielkiego współczesnego pisarza i diagnosty problemów ponowoczesnego świata. Nie cenię go wcale nie dlatego, że spuszczają się nad nim z równą powagą niemal wszyscy krytycy, pisarze i publicyści, z których sądami o współczesnej literaturze zwykle się liczę. Nie, to nie taka prosta zależność. Nie cenię go również nie dlatego, że chcę się odróżnić od zgodnego chóru jego wyznawców, którym jest niezbędny do funkcjonowania. I nie cenię go także nie dlatego, że wścieka mnie jego wizja świata, że się z nią nie zgadzam, że jego pisanie mnie oburza, bulwersuje czy zniesmacza. Nie, nic z tych rzeczy.
Nie cenię Houellebecqa, bo jest żaden. Bo jego książki nie wzbudzają we mnie żadnej emocji. Bo jego pisarstwo jest doskonałym przykładem literatury bez właściwości. Tworzone przez niego postaci są papierowe, a to, co mówią, przypomina skrócony wyciąg z poglądów główniejszych lewicowych myślicieli i filozofów ostatnich dwóch wieków opracowany przez pilnych sekretarzy pisarza na podstawie Wikipedii (której zresztą autor oficjalnie dziękuje na końcu książki, co może świadczyć, że ma do siebie trochę dystansu. Może też świadczyć o tym, że wszystkich nas zrobił w konia). Dla mnie Houellebecq to taki Janusz L. Wiśniewski, który wydaje wciąż tę samą książkę. To znaczy każda książka nazywa się inaczej, ale to i tak jest ciągle ta sama.
Chwilami to nawet trochę harlequin. W sumie te momenty należą do najbardziej udanych. Wyobrażam sobie, że Olgę, piękną Rosjankę z Mapy i terytorium, mogłaby w ekranizacji książki zagrać np. Magdalena Cielecka, a Jeda – Bartosz Opania. Tylko on musiałby zrzucić wcześniej parę kilo. I pięknie. Byłaby kolejna Samotność w sieci.
No, a teraz poważnie. Houellebecq jest sprawny warsztatowo, jego teksty nie są całkiem pozbawione trafnych, a miejscami nawet świadczących o poczuciu humoru autora, obserwacji. Mamy tu bohaterów, mniejsza z tym, że kompletnie niewiarygodnych, mamy dialogi i fabułę. Jest nawet wątek kryminalny, ale nieznaczący i kiepsko poprowadzony (nie da się nie odnieść wrażenia, że autor pasjami ogląda wszystkie sezony Dextera), więc nie obiecujcie sobie zbyt wiele. Ale gdzie te wszystkie błyskotliwe rozpoznania i refleksje moralne wysokiej próby? Wiem, wiem. To teraz jest ten moment, kiedy Agnieszka Wolny-Hamkało w studiu TVP Kultura wychyla się zza pleców Cezarego Michalskiego i krzyczy: „Przecież Houellebecq rozpaczliwie szuka miłości, prawdziwej miłości!”. A potem wszyscy zaczynają się przekrzykiwać i na koniec zgodnie stwierdzają, że to właśnie Houellebecq powiedział w s z y s t k o o współczesnym świecie. Może powiedział, tylko ja się nie załapałam na jego zjadliwą ironię i nie dokopałam do tych ukrytych znaczeń, podtekstów i kontekstów. Może i tak, ale – czy kiedykolwiek udało wam się znaleźć jakiś podtekst w wydmuszce?
Zresztą – kilka próbek, dających mniej więcej pojęcie o całości:
„Był to okres [mowa o niezbyt odległej przyszłości – przyp. mój] ideologicznie dość dziwny, kiedy każdy w Europie Zachodniej zdawał się żywić przekonanie, że kapitalizm jest skazany na klęskę, i to w krótkiej perspektywie czasowej, że dożywa swych ostatnich lat, chociaż zarazem partie ultralewicowe nie potrafiły uwieść nikogo poza swą zwykłą klientelą zajadłych masochistów. Zdawać się mogło, że chmura popiołów przysypała umysły ludzi”.
„Musiał przyznać trochę wbrew sobie, że kopuła Instytutu Akademii Francuskiej ma dużo wdzięku. Zaprojektowanie budynku o zaokrąglonym kształcie nie miało oczywiście żadnego sensu: z racjonalnego punktu widzenia to zwykłe marnotrawstwo przestrzeni. Może modernizm był błędem, pomyślał Jed po raz pierwszy w życiu. Pytanie było zresztą czysto retoryczne: w Europie modernizm już dawno się skończył”.
„Taak… – powiedział w końcu, oddając Jedowi instrukcję. – Piękny, nowoczesny wyrób, może go pan pokochać. Ale musi pan wiedzieć, że za rok, najpóźniej za dwa lata zostanie zastąpiony przez model nowszy, o jakoby lepszych parametrach. My też jesteśmy produktami – ciągnął. – Pewnego dnia również staniemy się przestarzali. To ten sam mechanizm, tyle że zazwyczaj w naszym wypadku nie ma wyraźnego postępu technicznego czy funkcjonalnego, a jedynie wymóg nowości w stanie czystym”.
*
W swoim ostatnim felietonie Varga pisze: „Naturalnie wiem, że większość tego, co się nam dzisiaj oferuje [w kulturze – przyp. mój], to konfekcja, że jeszcze nigdy tak wielu nie oferowało tak wiele tak licznym, z tej wielkiej oferty zaczyna wyłaniać się jakiś upiorny chaos, uporządkowanie go przerasta nasze siły, klasyfikacja wartości staje się niemożliwa, hochsztaplerstwo idzie wielką ławą, jakiś potworny imperatyw kategoryczny każe nam się hochsztaplerstwem zachwycać, gdyż nie zachwycić się jest bardzo niepolityczne, chełpić się tym, że człowiek ściemie się oparł zupełnie, jest już obciachowe”. Cenna uwaga, choć chyba jeśli chodzi o Houellebecqa, to akurat za hochsztaplera go Varga nie uważa (zaledwie kilka felietonów temu stwierdzał, zdaje się całkiem poważnie, że to duży pisarz). Więc może to ja jestem niepolityczna i obciachowa, a to, że Houellebecq jest hochsztaplerem i wydmuszką, jest wszystkim doskonale wiadome, ale k o n w e n c j a nakazuje się do tego nie przyznawać? Pokrętne.
*
W planie osobistym: utknęłam przy Melody of Certain Damaged Lemons na przemian z In Rainbows. Poza tym – jednak jestem uzależniona od sprawdzania maila w komórce.
A co u was?