Po raz kolejny robię podejście do konspektu doktoratu i łapię się na tym, że znowu ktoś każe mi wypełniać lukę moim oryginalnym wkładem. Podczas gdy chciałabym tylko leżeć i patrzeć w sufit, słuchając Low, na przemian z Bohren und Der Club of Gore. Tymczasem czwarta herbata z earl greyem i brawurowo jadący po bandzie Markowski w „Tygodniku Powszechnym”: „Filozofia pozostawiona zawodowym filozofom staje się – już się stała – nikogo nie interesującym, anachronicznym zajęciem, uprawianym w akademickich rezerwatach nie po to, by coś ważnego powiedzieć o świecie, lecz po to, by garstce apatycznych umysłów zapewnić instytucjonalną ochronę za pomocą pustych rytuałów”. Przypomina mi to ten zabawny i ironiczny tekst Rorty’ego (na którego zresztą Markowski, pisząc w „Tygodniku” o Sloterdijku, się powołuje), poświęcony teorii literatury: „To bez wątpienia dobrze, jeśli literaturoznawca wie coś na temat filozofii. Równie wskazane jest jednak posiadanie wiedzy z wielu innych dziedzin: antropologii, psychoanalizy czy religii. Byłoby idealnie, gdyby studenci poznawali różne gatunki literackie. Powinni także znać dobrze kilka języków obcych. Wiele korzyści przyniosłaby im z pewnością wiedza z zakresu historii politycznej i społecznej, a także dobra orientacja w problemach polityki bieżącej. Nie mogą jednak zajmować się wszystkim. Zdecydowaną większość najlepszych analiz krytycznoliterackich piszą autorzy monojęzyczni, ludzie, którzy czytają mnóstwo powieści, ale nie znają się na poezji, nie interesują się polityką, są filozoficznymi analfabetami albo mają nikłe pojęcie na temat wydarzeń historycznych”. Czyżby więc mój – już prawie zarzucony – pomysł na tekst o „intuicyjnym” czytaniu Rudnickiego miał jednak jakiś sens? Nie wiem, może to trzeba być Markowskim, żeby wybronić pisanie o literaturze niepodparte żadną teorią. A przedtem jeszcze nie zwątpić, że historia literatury istnieje.
Co to jest „herbata z earl greyem”?