Europejski Kongres Kultury. Stężenie hipsterów niezmierne w tym miejscu. Taras widokowy.
I wcale nie mam zamiaru się czepiać imprezy czy organizatorów, jak Adam Poprawa. Zresztą jakieś specjalnie uciążliwości organizacyjne mnie nie dotknęły (może dlatego, że wejściówki zamówiłam po prostu przez Internet – ale do tego lepiej się chyba Adamowi nie przyznawać).
Zamiast tego chciałam powyzłośliwiać się trochę na temat ogólnej atmosfery. Otóż – banda znajomych prawie-hipsterów stawiła się karnie w piątkowy wieczór przed Halą Stulecia, żeby wysłuchać koncertu reklamowanego jako „Krzysztof Penderecki & Jonny Greenwood”. Jasne, możecie teraz mówić, że od początku wiedzieliście, że rola Greenwooda w tym wydarzeniu zakończyła się na skomponowaniu muzyki, i że to wcale nie on był głównym magnesem przyciągającym was na ten koncert. Okrutna prawda jest jednak taka, że w gruncie rzeczy każdy z nas, słysząc zapowiedź „Krzysztof Penderecki & Jonny Greenwood”, wyobrażał sobie, że po scenie będzie biegał Greenwood z gitarą, napierdalając jakieś kawałki w klimacie wczesnego Radiohead, w tle mając kierowaną przez Pendereckiego orkiestrę. Czy coś w tym guście. Muszę mówić, jak to się skończyło?
Początek był niezły. Przed Halą dostrzegliśmy – przy ogonku przed wejściem dla mediów – zarośniętego jak nieboskie stworzenie Artura Rojka, co znacznie nas uspokoiło. Jak wiadomo – a przynajmniej wiadomo bywalcom Offu – jest Artur, jest impreza. Wyobraźcie więc sobie, jakie było nasze rozczarowanie, kiedy mniej więcej w połowie koncertu, i to w momencie, kiedy akurat orkiestrą dyrygował sam mistrz Penderecki, zauważyliśmy Rojka opuszczającego salę. Z drugiej strony, sami mieliśmy na to ochotę. Nie mieliśmy jednak odwagi. Poza tym ta hipsterska część nas wciąż uparcie czekała na pojawienie się ulubionego Greenwooda. I doczekała się, nie powiem. Po półtorej godzinie pojawił się – razem z Pendereckim i drugim występującym tego wieczoru dyrygentem – grzecznie ukłonił się publiczności, przyjął kwiaty od organizatorów i… wyszedł.
Tego było trochę za dużo nawet dla rasowego hipstera. To był raczej materiał dla Baszki Marcinik do jej programu „bardzo kulturalnego”, nadawanego w niedzielę o czternastej, czyli wtedy, kiedy zazwyczaj ludzie w kuchni obierają ziemniaki na obiad i byliby wdzięczni za nienadużywanie przez wyżej wymienioną i jej gości słów takich jak „dyskurs”, „paradygmat”, „ponowoczesny” i koniecznie coś po francusku. Nie są to bowiem słowa, które sprzyjają trawieniu. Ale pora na mój diss na Trójkę jeszcze nadejdzie.
Tymczasem wróćmy do piątkowego wieczoru. Nieco rozczarowane towarzystwo postanowiło dla odmiany zaznać rozrywki dla mas i obejrzeć fireshow na Wyspie Słodowej. Niestety, kiedy już przebiliśmy się przez zapchane miasto na Wyspę, fajerwerki tak jakby się skończyły. A w każdym razie były mało spektakularne jak na pokaz, dla przygotowania którego zamknięto Wyspę Słodową na tydzień. Zresztą trochę trudno jest podziwiać nawet najlepsze widowisko, kiedy kolega obok nie przestaje rzucać uwag w stylu: „No, a teraz będą zielone” albo „Wszystkie psy w tym mieście dostały już zawału” i „Chodźmy lepiej na ten pokaz mody”.
Powiem jeszcze, że ostatecznie zwyciężyło to, co w nas mieszczańskie. Poszliśmy coś zjeść. Fajerwerki dosyć nam się podobały.