Nie przyszedłem was straszyć

„W »bruLionie« nastąpiła niesłychana erupcja nowego światoodczucia, nastąpiło otwarcie na to, co energetyczne, niezwykłe, pobudzające […]. Liderem tych przedsięwzięć, autorem sukcesu był Robert Tekieli, redaktor apodyktyczny, pozbawiony wątpliwości i skrupułów – pisze w „Uważam Rze”, w artykule o tyleż wymownym, co, chyba niezamierzenie, ironicznym, tytule Robert Tekieli jak znak kulturowy, Andrzej Horubała – Dzięki jego opiece i zachęcie nie tylko debiutowali liczni pisarze i poeci, ale też wypowiadali się krytycy oraz akolici, tworząc życzliwe otoczenie dla nowych zjawisk. I oto nagle – wszystko tąpnęło. I opowieść rozwijająca się liniowo straciła nagle sens. Robert Tekieli zamiast instytucjonalizować bunt, zamiast odcinać kupony od swej młodości, nagle zatrzymał się, przeraził i – nawrócił. Było w tym coś niesamowitego, coś z nocy Pascala, bo przecież przejście od autora z aprobatą przywołującego graffiti »Baranku Boży, odpierdol się« do piewcy tradycyjnego katolicyzmu nie może być beztroską wycieczką. Było więc zmaganiem, siłowaniem się, czymś przekraczającym wyobraźnię. I oto w 50. urodziny gdyby zapytać o dzieło Roberta, to przecież nie przywoływalibyśmy jego lingwistycznej poezji pełnej przemocy wobec słów i znaczeń, nie przynosilibyśmy kolejnych numerów »bruLionu«, lecz zaprezentowalibyśmy jego drogę życiową uformowaną na wzór dzieła sztuki, biografię, która ma wymiar symboliczny”.

Po pierwszej lekturze tego tekstu stwierdziłam po prostu, że Horubała bredzi jak na mękach, a Tekieli – co wiadomo nie od dziś – zwariował i zajmuje się wyłącznie wypędzaniem przekupniów ze swojej świątyni. Im dłużej jednak o tym myślę i im więcej na temat jednego i drugiego czytam, tym bardziej wydaje mi się, że warto o nich napisać. Choćby po to, by zwrócić uwagę na ich szkodliwość.

Mała próbka gadki Tekielego, którą sprzedaje on m.in. w szkołach średnich (dosłownie sprzedaje, bo dostaje za spotkania z młodzieżą kasę): „Jedna krótka historia o amuletach. Pewien egzorcysta francuski, młody stażem, miał przypadek chłopaka, który od siedmiu lat miał depresję. Leczenie farmakologiczne nic nie dawało. Po modlitwie egzorcyzmów jego problemy psychiczne, duchowe i emocjonalne zanikały na jakieś dwa, trzy tygodnie, ale potem zaraz powracały. To jest sytuacja całkowicie absurdalna, bo przecież moc egzorcyzmów jest mocą Chrystusa, na którego Imię zgina się każde kolano, więc nie ma siły, żeby egzorcyzmy były nieskuteczne. O co chodzi. Ten egzorcysta zadzwonił do swojego mistrza, nauczyciela, a ten stary mnich mówi do niego: słuchaj, zapytaj się go, czy w jego domu nie ma jakiś przedmiotów magicznych. Okazało się, że były. Maski afrykańskie. Po zniszczeniu masek pierwsze egzorcyzmy zakończyły chorobę trwającą siedem lat”.

To tylko fragment, oprócz tego zawsze jest jeszcze o demoniczności wróżbiarstwa, kosztach duchowych bioenergoterapii, szkodliwości tai-chi, aikido, capoeiry itd. Właściwie kiedy teraz czytam któryś z kolei wywiad z Tekielim, mogę stwierdzić, że tę samą nawijkę sprzedaje on również niemal w każdej rozmowie. Plus wzruszająca historia o krzyżyku z blachy, który w ciągu dwóch zaledwie nocy wygiął się i sczerniał. Dopiero gdy Robert zdecydował się go poświęcić u znajomego księdza, czarny osad zniknął.

Fajny sposób na życie, prawda? Wygodny. Sprytny. Szkoda tylko, że taki moralnie dwuznaczy. Tutaj muszę zrobić pewne zastrzeżenie, nie chciałabym bowiem zostać potraktowana z buta przez zwolenników Tekielego (czyli – bo jak ich inaczej nazwać? – katolickich ultrasów) i wrzucona do szuflady z napisem „ci obrzydliwi lewacy”. Po pierwsze dlatego, że się z lewakami nie utożsamiam, po drugie dlatego, że celem tego tekstu nie jest proste wyszydzenie postaci Tekielego i jego teraźniejszej działalności. Ja tam go nawet lubię. A na pewno doceniam to, co robił do pewnego momentu jako redaktor „bruLionu” i jeden z twórców najsilniejszej po 1989 roku formacji literackiej (czy szerzej – kulturalnej). Do jego nawrócenia „w ekstremalnych warunkach” i walki z „zagrożeniami duchowymi” też nic bym pewnie nie miała, gdyby nie wyżej opisany sposób zarabiania. Pomijam fakt, że nie mieści mi się w głowie, jak odpowiedzialny dyrektor szkoły (i to renomowanego wrocławskiego liceum sióstr urszulanek, bo przytoczony przeze mnie fragment pochodzi ze spotkania Tekielego z uczennicami tej właśnie szkoły) może zaprosić takiego gościa, a rodzice dzieciaków – na to nie zareagować. Rozumiem, że to szkoła katolicka, ale… no właśnie – „katolicka” nie znaczy chyba „sekciarska”? A przynajmnniej nie powinno (czujecie chyba, jak strasznie sekciarski klimat panuje w tych wypowiedziach Tekielego). Tak na żywca wkręcać takie filmy piętnastolatkom? I jeszcze na koniec stwierdzać: „Nie przyszedłem was straszyć”? To po co przyszedłeś, Robert? Nawrócić już nawróconych? Ugruntować z troską pielęgnowane przesądy? Czy może trochę pomajstrować przy wizerunku katolików, mniej więcej tyle, aby ci z lewa mieli uzasadnienie dla swoich teorii mówiących o tym, że katolicy w tym kraju zachowują się, jakby byli poddawaną opresji mniejszością i nie mogli sobie poradzić z syndromem oblężonej twierdzy?

Chyba najlepiej – choć tym razem w odniesieniu do przygody Tekielego z mediami (który swego czasu należał do Rady Programowej TVP, bo jak – znów wzruszająco – mówi w wywiadach – chciał, żeby telewizja „była dobra”) – podsumował to Marcin Baran: „Przy całym szacunku dla nawróceń, konwersji, jeżeli ktoś uważa, że wiara porządkuje mu wszystko do końca, powinien zająć się wiarą, a nie mediami. Nie można modelować telewizji albo pisma i jednocześnie starać się kierować boskim porządkiem”.

*
A Horubała? Chyba nie będę wieszać na nim psów z powodu jednego kiepskiego artykułu? W końcu każdemu się może zdarzyć gorszy tekst. Jasne, każdemu. Niestety, ja na tym jednym nie poprzestałam. Wcześniej czytałam jeszcze jakieś recenzje teatralne tego pana, które szczerze mówiąc dosyć mocno mnie bawiły, zwłaszcza w zestawieniu z tymi zamieszczanymi w „Polityce” czy „Przekroju”. Ale ostatnio postanowiłam pójść krok dalej i zapoznać się z tzw. twóczością literacką Horubały, który chyba wciąż jeszcze nie wyrósł z pampersów. Zdobyłam się zatem na prawdziwą brawurę i przeczytałam – wydanego w 2003 roku przez W.A.B. – Farciarza, debiut powieściowy tego „reżysera, producenta filmowego i krytyka literackiego”, jak napisano w notce na okładce.

Jest to rzecz pospolicie mierna, a z literaturą ma tyle wspólnego, co zespół Myslovitz z Fab Four (choć niektórym może się wydawać, że coś ma). Dobrnęłam do końca, od czasu do czasu jeno zgrzytając zębami. Po tej lekturze wiem jedno – jak już być katolikiem, to tylko mężczyzną. Bo katolickie kobiety mają przejebane. Chociaż – może tylko mi się tak wydaje? Może kobieta, której autor książki nie był łaskawy obdarzyć żadnymi cechami charateru i jakimkolwiek śladem osobowości, która za to jest matką piątki dzieciaków (ale nadal szczupłą i bez rozstępów), zawsze ma ochotę na seks, nie bywa zmęczona, a na alkoholowych przyjęciach ma za zadanie mitygować męża, grożąc mu paluszkiem i szepcząc: „Chyba ktoś ma już dosyć” – może taka właśnie kobieta jest szczęśliwa i spełniona?

Niestety, reszta bohaterów jest podobnie schematyczna i płaska i także ma prototypy w realnie istniejących osobach, a – wierzcie mi – nie jest trudno odgadnąć, kto jest tutaj kim. Mamy więc i Tekielego, który pod ksywą Szuwar snuje swoje mętne narracje; mamy Michalskiego, który jako Sławek roztacza przed głównym bohaterem świetliste wizje, a potem puszcza kantem swoją wygadaną żonę Anetkę (chyba najsympatyczniej ze wszystkich przedstawiona Gretkowska). Jest nawet Karol Wojtyła, który jako Karol Wojtyła toczy z naszym narratorem zaciekłe dyskusje o niedopuszczalności stosowania prezerwatyw. Słowem, zamierzenie, jakie postawił sobie autor, było niewątpliwie ambitne. Tym dotkliwsza jego klęska. Niestety, nie udało mu się uniknąć pułapki samozachwytu i przekonania o tym, że jest w posiadaniu prawdy objawionej. Niezbyt skutecznie idzie mu również maskowanie swojej pogardy dla tych, kórym nie powiodło się tak dobrze, jak jemu – „farciarzowi”. Niewiele to ma wspólnego z chrześcijańską pokorą, choć takim płaszczykiem zostało przykryte. Niewiele to ma również wspólnego z powieścią.

Sekciarstwo, szowinizm, prześlizgiwanie się po powierzchni zjawisk, samozachwyt na przemian z samobiczowaniem, truizmy, prawdy dostępne tylko wybranym, epifanie, działalność szatana (za jej przejaw Tekieli uznawał m.in. fakt, że znał wyniki meczów przed ich zakończeniem:), kiepska literatura, tanie prowokacje, nachalny dydaktyzm. Ja tego nie kupuję.