„Wiadomości Wędkarskie” czekają

Uwielbiam blurby wydawców. „Piekło hipsterstwa” – a w środku historyjka o chłopcu, który naczytał się za dużo Gombrowicza. „Proza odważna, heretycka i ostra jak brzytwa” na okładce nowej książki Zbigniewa Mentzla zapowiada coś przynajmniej na miarę świetnych Wszystkich języków świata z 2005 r., tymczasem dostajemy zbiór tekścików, które nadawałyby się na felietony w „Wiadomościach Wędkarskich”. Gdzie tu herezja? Gdzie odwaga, o ostrości nie wspominając? Chyba że podciągniemy pod nią doprawdy wstrząsające wyznanie narratora-autora Zbigniewa M. o jego domniemanej cyklofrenii. Ale nawet jeśli (choć mi wydaje się ono co najwyżej niezręczne), to wciąż nie tłumaczy użycia w blurbie przez wydawcę (krakowski Znak!) słowa „proza”…

Poważnie, naprawdę się ucieszyłam, że Mentzel coś wydał. Bardzo dobrze wspominam lekturę Wszystkich języków świata – nie była to może proza przełomowa, ale na pewno warta uwagi i pozostawiająca spory niedosyt. Poza tym zamierzchły rok 2005 jakoś dobrze mi się kojarzy (może dlatego, że było to jeszcze przed „wspólną biblioteczką”, którą – jak proroczo przepowiedziała Olga Tokarczuk – państwo będą jednak musieli podzielić; i może dlatego, że mam pewność, że akurat Języki… są moje).

Pomyślałam też, że skoro Mentzel kazał nam czekać na swoją nową książkę aż ponad 10 lat, to będzie to naprawdę coś dobrego. Tym większe moje rozczarowanie po przeczytaniu nieledwie 200-stronicowego Spadającego noża (nie da się tego nazwać powieścią, bo autor poskąpił fabuły; sam chyba nie do końca przekonany do tej formy literackiej ni to pamiętnika, ni to zbioru felietonów, dla bezpieczeństwa dodał podtytuł „wariacja literacka”, ale z wariacją moim zdaniem nie ma to nic wspólnego).

Wydawałoby się, że polska literatura już przerobiła zagadnienie autotematyzmu i odwieczny problem pisarzy pt. „Napisałbym coś, ale nie ma o czym, dlaczegóż by więc nie o sobie, dlaczegóż by nie?”; że wracają powieści, historie, bohaterowie z krwi i kości… Tymczasem Mentzlowi chyba naprawdę wydaje się, że jego biografia jest tak niesłychana, zabawna i wyjątkowa, że zasługuje na wydanie. Pół biedy, jeśli taki autoerotyzm uprawia dwudziestoparoletnia córka premiera, ale jeśli to samo robi ponad 60-letni pisarz (wiem, że nieładnie wypominać wiek, ale kalendarz jest nieubłagany – nie młodniejemy), to – darujcie – trochę za dużo.

Polecam np. taki fragment:

„Wiesz, co mi się zdaje – zagadnął mnie swego czasu Jurek [Pilch, bardzo ważna u Mentzla postać – dop. mój]. – Zdaje mi się, że w porównaniu z moim seksoholizmem mój alkoholizm zakrawa na abstynencję”. „A wiesz, co mi się zdaje – odparłem. – Zdaje mi się, że w porównaniu z moim seksoholizmem twój seksoholizm zakrawa na oziębłość”.

Dostajemy jeszcze wiele tego typu anegdot (boki zrywać), historyjek i wspominków, które docelowo miały się składać na coś w rodzaju „dziennika intelektualisty”. Mentzel opisuje swoje przygody w PRL-u, w latach 90. i w nowym wieku, na rybach, na giełdzie, w antykwariacie i podczas czytania depesz PAP-u. I tutaj dochodzę do tego, co mnie jako czytelnika najbardziej irytuje i męczy przy tego rodzaju autorskich pamiętnikach/ dziennikach. Niechby już nawet te historie były nudne (bo są) i opisane bez nerwu, od niechcenia, z kronikarskiego obowiązku – ale chciałabym czuć tu minimalną empatię dla przywoływanych postaci, tych tzw. „zwykłych ludzi”. A tu znowu – ten ironiczny, inteligencki dystans do klasy pracującej, ludu miast i wsi, rodaków próbujących dorobić się na początku lat 90. na handlu z łóżek polowych, nawet do prawdziwych „rekinów” giełdy (czyt. tych, którzy się tam dorobili) – Mentzel nimi gardzi, bo sam interesuje się giełdą i gra wyłącznie z powodów „wyższych”:

Od początku traktowałem giełdę w sposób zbyt abstrakcyjny, wyidealizowany. Bo co właściwie najbardziej mnie do niej przyciągało? To wszystko, co w rozmaitych książkach czytałem o filozofii, psychologii, sztuce spekulacji […]. Studiowałem pasjami analizy giełdowej koniunktury opierające się na liczbach Fibonacciego, odkrywające na wykresach akcji te same „boskie proporcje”, widoczne w kształtach muszli, rogów zwierzęcych czy fal oceanu. Obserwując giełdowe notowania, głowę miałem zaprzątniętą zagadkami wszechświata.

Wystarczyło mi już, jak Adam Poprawa wydał napisany w tym samym duchu dziennik (Walce wolne, walce szybkie, 2009). Ciśnie mi się na usta komentarz rodem z memów: dlaczego niektórzy pisarze wydają przeintelektualizowane dzienniki? No cóż, odpowiedź jest prosta i smutna: bo mogą.

Nominacja do Nike, wiadomo, będzie.

Stary lubieżny dziadu

Anegdota jest taka: w młodzieńczym okresie burzy i naporu (przez niektórych uważanym za heroiczny), czyli mniej więcej w drugiej klasie liceum, zaczytywałam się w książkach Milana Kundery. Wychodziły wtedy w PIW-ie w charakterystycznej, czarnej serii. Miałam w domu prawie wszystkie. Kiedyś wzięłam ze sobą jedną z nich, chyba Tożsamość, którą podczytywałam na przerwach i co nudniejszych lekcjach z niesłabnącym zachwytem. Niestety, nikt z nauczycieli nie zwracał jakoś uwagi ani na mnie, ani na moje wybory lekturowe, aż do lekcji religii (tu w moim wspomnieniu coś się nie zgadza – skoro byłam w okresie burzy i naporu, co u licha robiłam na lekcji religii?!), na której nasz ksiądz-kolejarz (po tym, jak kiedyś prostodusznie przyznał się, że „zanim poczuł powołanie, pracował na kolei”, już nigdy nie nazywaliśmy go inaczej) zlustrował najpierw mnie, potem okładkę książki leżącą na mojej ławce i z lekkim przerażeniem w oczach zapytał: „Co ty za poważne książki czytasz?”. Myślę, że nie bez znaczenia był tu fakt, że znał mnie wcześniej z depresyjnych prac pisemnych pełnych cytatów z poètes maudits oraz złośliwych pytanek w stylu: „Dlaczego ksiądz mówi, że miłość dwojga mężczyzn jest nienaturalna? Przecież dla nich to właśnie jest zgodne z naturą…”.

Wracając do Kundery, jedna część prawdy jest taka, że byłam jego fanką. Może nawet psychofanką. Druga – ta smutniejsza – taka, że od liceum nie wracałam do jego powieści. Coś mi mówiło, żeby tego nie robić. I mogło tak być do dziś, gdyby nie sam Kundera, który – na swoją zgubę – postanowił wydać nową książkę. W zasadzie książeczkę (100 stron) – Święto nieistotności. Co za rozczarowanie!

Po lekturze nie mogę uwolnić się od wrażenia, że to pisanie jest takie… błahe! Te wszystkie niby filozoficzne dysputy bohaterów, okraszone anegdotami o Stalinie i Chruszczowie – to jakieś pozory głębi dla egzaltowanych licealistek. Te spacery po Ogrodach Luksemburskich i obserwowanie młodych dziewczyn z odsłoniętymi pępkami… A najgorsze, że wydaje mi się teraz, że on zawsze taki był. Pretensjonalny. Naiwny. Erotoman. Do tego posunięty w latach.

Jak w tym – świetnym zresztą – wierszu Miłosza:

Moje uszy coraz mniej słyszą z rozmów, moje oczy słabną, ale dalej/ Są nienasycone.

Widzę ich nogi w minispódniczkach, spodniach albo w powiewnych tkaninach,/ Każdą podglądam osobno, ich tyłki i uda, zamyślony, kołysany marzeniami porno./

Stary lubieżny dziadu, pora tobie do grobu, nie na gry i zabawy młodości./

Nieprawda, robię to tylko, co zawsze robiłem, układając sceny tej ziemi z rozkazu erotycznej wyobraźni./

Nie pożądam tych właśnie stworzeń, pożądam wszystkiego, a one są jak znak ekstatycznego obcowania./

Nie moja wina, że jesteśmy tak ulepieni, w połowie z bezinteresownej kontemplacji, i w połowie z apetytu./

Jeżeli po śmierci dostanę się do Nieba, musi tam być jak tutaj,/ tyle że pozbędę się tępych zmysłów i ociężałych kości.

Zmieniony w samo patrzenie, będę dalej pochłaniał proporcje/ ludzkiego ciała, kolor irysów, paryską ulicę w czerwcu o świcie,/ całą niepojętą, niepojętą mnogość widzianych rzeczy.

Aha, i nie próbujcie przypadkiem oglądać Nieznośnej lekkości bytu z Juliette Binoche na podstawie Kundery. To nie jest dobry film.

Á propos lubieżników – niestety przeczytałam też ostatnią książkę Jerzego Pilcha Zuza albo czas oddalenia.

Kto przy zdrowych zmysłach zakochuje się w kurwie?

– pyta Pilch, cytując M.V. Llosę. A odpowiedź, którą daje na to pytanie w swojej opowiastce (trudno to nazwać powieścią, choć wydawca tak robi – według mnie przypomina to raczej niedokończony szkic do powieści), jest tyleż banalna, co prawdziwa. Kto zakochuje się w kurwie? Otóż – każdy.

Kocham cię, Zuza. Tęsknię za tobą jak zwierzę. Facet działa jak magnes. Na starość słabnie. Nie ma co chichotać. Człowiek jest stęsknionym zwierzęciem. Wysuwają się ostatnie podpórki spod stóp, ostatnie listewki. Próbuję, ale codziennie jest gorzej.

Ja też próbowałam, ale jeśli nawet chichotałam, to z zażenowania. Powiedzcie mi, że Pilch nie zawsze był tak pretensjonalny, błagam. Te 100 stron to zwyczajny zbiór niezbyt składnych notatek, autocytatów i średnio śmiesznych spostrzeżeń podstarzałego erotomana. Znowu… Jakbym była Rusinkiem, Franaszkiem czy tym, kto tam aktualnie pracuje w WL-u, to odesłałabym to autorowi z adnotacją „słabe” i wstrzymała druk. I to z sympatii, naprawdę.

Tymczasem muszę żyć z tym, że ulubieni kiedyś autorzy, zamiast szykować się do grobu, zjadają własne ogony, kołysani marzeniami porno.

Manieryczny przegląd prasy

Masłowska w „Zwierciadle”: „Znacie piosenkę: I Put My Ketchup on My Ketchup? Przypomniała mi się ona ostatnio w miejscowości Provincetown na Cape Cod, gdy na restauracyjnym stole zobaczyłam szklistą rozetę z ostryg, pośrodku której tkwił charakterystyczny plastikowy bidecik z czerwoną substancją o smaku pomidorowym. I zrozumiałam nagle, że utwór ten jest najlepszą, najbardziej skondensowaną i efektywną charakterystyką kulinarnego american dream, jaka padła z ludzkich ust. No, może jeszcze poza kilkoma innymi piosenkami. Mam tu na myśli: I Put My Fries on My Fries i My Burgers on My Burgers oraz I Put My Bacon on My Bacon i I Put My Fries on My Burgers on my Bacon, a zwłaszcza I Put My Everything on My Everything i kilka innych piosenek, których tu nie przytaczam jedynie dlatego, że nie istnieją”.

Pilch w „Tygodniku Powszechnym”: „Ile debiutanckich błędów strzeliłeś, pisząc o chorobie śmiertelnej? Miałeś prawo? Wpadłeś w euforię? Na Boga! Chyba nie okazałeś się infantylnym dupkiem, który męczeństwa zazdrości? A jak się okazałeś, to przynajmniej się – na rany Chrystusa! – do tego nie przyznałeś! Zazdrościłeś podrzynającemu sobie gardło Witkacemu? W pewnym sensie? W pewnym sensie, ale zawsze! Zawsze i nie tylko jemu! Zawsze zazdrościłeś malowniczych suchot Uniłowskiemu! Odstrzelony wierzch czaszki Baczyńskiego? Zazdrościłeś? Dawno? Dawno, ale jak! Nie tylko chciałeś w powstaniu zginąć! Chciałeś – mały bezwstydniku – żeby o twoich wierszach młody Wyka pisał! A obozu koncentracyjnego Borowskiemu? Zazdrościłeś jak szalony! I wreszcie się spełniło! Wreszcie jest jak w bolszewickiej alegorii, wreszcie chory na suchoty z odstrzelonym wierzchem czaszki siedzisz w obozie i niespiesznie dzień po dniu podrzynasz sobie gardło”.

Varga w „Dużym Formacie”: „To, że nasze losy są w większej może nawet mierze groteskowe niż tragiczne, to w groteskowy sposób ich nie można opisywać? A jeśli nawet są bardziej tragiczne, to jedynie w tragiczny sposób o nich pisać? Czy o rzeczach groteskowych jedynie w tragiczny sposób pisać? Pisze Horubała, że nawet rozpacz u Pilcha za mało rozpaczliwa, za bardzo ironiczna, za płaska ta rozpacz, za nudna. Niech Horubała machnie więc coś rozpaczliwego o rozpaczy, przeczytam, przysięgam. Polska prawica nieustannie pławi się w rozpaczy, rozpacz jest dla naszej prawicy rzeczą najbardziej powabną. Stanem najbardziej pożądanym. Płaczliwość polskiej prawicy to jest wielki temat na groteskową i kpiarską powieść”.

Rudnicki w „Wyborczej”: „Co dalej? Zaprasza się mnie do Pałacu na spotkanie z premierem oraz parą prezydencką. Chwali się mnie, kadzi się mi, za speech na lotnisku. Po części oficjalnej stoimy sobie w trójkę na balkonie i palimy. Premier Tusk proponuje mi posadę ghost writera, prezydent Komorowski mówi, że drzwi Belwederu stoją dla mnie zawsze otworem. Żegnamy się wylewnie, po czym udaję się na Kongres Kobiet do Pałacu Kultury. Gdzie biorę udział w »Pokazie mody 40+«, po czym wygłaszam zdanie, że chciałbym umrzeć w takiej Polsce, w której Kongres Kobiet straciłby swoją zasadność. Nabijam sobie kieszenie hucznymi brawami, po czym udaję się do Starej Pomarańczarni w Łazienkach na Salon Poezji […]. Jego żona, stara moja przyjaciółka, aktorka Ewa Telega wita gości, wśród których są wszyscy i ja. Bajon i Wojewódzki wnoszą mnie po schodach, do połowy, dalej nie dają rady, pomagają Olbrychski i Nowicki, ale drogę tarasuje Radziwiłowicz, jak zawsze skupiony tak, że zapukać do niego trzeba, aby na chwilę choć uchylił drzwi do swego wnętrza”.

A żeby być w zgodzie z własną manierą, powinnam tu gdzieniegdzie pododawać w nawiasach jakieś fragmenty tekstów Blur, Radiohead i Flaming Lips w oryginalnej wersji językowej. Na przykład tak: wczoraj, jak szłam na pocztę, żeby spędzić tam jakieś parę lat świetlnych, pomyślałam, że w zasadzie nawet trochę lubię to osiedle (and when it comes you’ll feel the weight of it).

http://www.youtube.com/watch?v=otzdBww47XQ

***

Doświadczenie i upływający czas nauczyły mnie już, że kiedy zaczyna mi się wydawać, że Turn on the Bright Lights to była jednak dobra płyta, a Paul Banks wcale nie jest ślepo zapatrzonym w Iana Curtisa, rozpuszczonym nowojorskim bachorem, tylko wrażliwym chłopcem, i kiedy tęsknię za Rentonem i Sick Boyem do tego stopnia, że jestem skłonna oglądać Trainspotting w wersji z francuskim dubbingiem – nie jest dobrze. A już na pewno nie jest to moment na pisanie bloga, chyba żeby zakładać późniejsze paniczne kasowanie kompromitujących wynurzeń. W poniedziałek w Warszawie gra TV on the Radio, a mnie tam nie będzie (i to nie dlatego, że na Nine Types of Light podobają mi się może trzy kawałki), ale przecież życie ma sens. Kinga Dunin pożegnała się z „Wysokimi Obcasami”, ale przecież mam za to Agnieszkę Drotkiewicz. Z ważnych rzeczy to jeszcze powiem wam, że nie rozumiem, dlaczego już trzeci z kolei felieton Pilcha składa się w większości z cytatów z Zagajewskiego (czasem mam wrażenie, że nikt oprócz Pilcha w ogóle Zagajewskiego w tym kraju nie czyta, a przypominam – jest to jeden z naszych najżywiej przez Komitet Noblowski rozważanych kandydatów do Nobla). (Jest to również – przypominam za Pilchem – autor totalnie i w sposób wyjątkowo dotkliwy pozbawiony poczucia humoru, przede wszsytkim na własny temat [czasem myślę, że to mnie z nim łączy], autor, który rozmaite żartobliwe i ironiczne sugestie i aluzje swoich kolegów literatów dotyczące jego szans na Nobla ucinał ze śmiertelnie poważną miną, machając ręką i mówiąc: „Dajcie spokój, dostanę, to dostanę”). A może by tak jednak skoczyć na chwilę na Open’era? Mimo że jest to masówka dla japisów? W końcu chyba coraz bardziej staję się targetem tego festiwalu. „Gazeta Wyborcza” próbuje mnie przekonać, że Slot Art Festival to jeden z największych alternatywnych festiwali w Polsce. Tak, tak. Może od razu ustalmy fakty: Hitler i Stalin nadal nie żyją, a katolicyzm to póki co jeszcze nie alternatywa. Choć może dla kogoś. Nikogo nie stygmatyzujemy, uczymy się wyrozumiałości. Nawet doskonali felietoniści są zazwyczaj kiepskimi pisarzami. Lepiej też być bohaterem słabej powieści niż żadnej.

Lepszy taki wpis niż żaden.

Gorset

Zaliczam właśnie doła w mojej dwubiegunówce, że zacytuję klasyka. Choć być może powinnam – też posiłkując się cytatem – z właściwym sobie urokiem stwierdzić, że „u mnie jak to u mnie, raz pod wozem, raz pod wozem”. Postanowiłam do tego sięgnąć po temat znany, ograny i taki, w którym na pierwszy rzut oka nic nowego powiedzieć się nie da. A co!

Mowa o brzydkich wyrazach, wulgaryzmach, melancholijnych kurwach, rozjebanych pralkach, chujowych dniach i porannym wkurwieniu. (Ha! Nareszcie mogę sobie pozwolić, w końcu jest to metodologicznie uzasadnione). Jeśli się jednak dłużej nad tym zastanowić, sprawa nie wydaje się wcale taka prosta.

Zacznijmy od (podobno) oczywistości. Wszyscy, i to nie od dziś, wiemy, że w literaturze wulgaryzmy są środkiem artystycznego wyrazu i należy je w związku z tym oceniać inaczej niż te używane w języku codziennym. Wciąż jednak na spotkaniach autorskich Marcin Świetlicki jest pytany o to, dlaczego używa w swoich wierszach brzydkich wyrazów; znam też osoby, które całkiem serio obrażały się na Masłowską za nadmiar wulgaryzmów w jej książkach. Tym aspektem jednak nie chciałabym się przesadnie wnikliwie zajmować, bo uważam, że szkoda pary. Najlepszą moim zdaniem ilustracją będzie tu przytoczenie tytułu słabo znanego chyba wiersza Marcina Barana Sny słodkie jak chuj, który to tytuł został przez autora opatrzony gwiazdką odsyłającą do malutkiego przypisu pod całym, długim zresztą, utworem, przypisu wyjaśniającego z rozbrajającą według mnie szczerością: „Bardzo słodkie sny”.

„Ja uważam to częste przeklinanie, zwłaszcza takie przeklinanie już prawie nieświadome, za pewien rodzaj upośledzenia” – mówił prof. Jerzy Bralczyk. Jest to stanowisko ortodoksyjne, przyznać trzeba, i mocno bezkompromisowe, zważywszy na fakt, że – rozumując tak jak Bralczyk – musielibyśmy uznać za upośledzoną większą część polskiego społeczeństwa. Jasne, że używanie wulgaryzmów nawykowo, bezrefleksyjnnie, po prostu jako przecinków, zubaża i niszczy język, nieprzyjemnie się też takiego potoku bluzgów słucha. Przy okazji, jeśli mieliście kiedyś okazję podróżować szóstką lub siódemką na trasie Krzyki – Rynek, być może doświadczyliście tego zjawiska w formie – by użyć eufemizmu – wzmożonej. Trasę tę bowiem upodobała sobie pewna pani cierpiąca, jak mi się dziś wydaje, na zespół Tourette’a. Ja po kilku takich akcjach już wiedziałam, kiedy do tramwaju nie wsiadać, ale osoby, które regularnie tej trasy nie pokonywały, jak się można domyślić, reagowały zgoła inaczej. Odwracały wzrok. Obrażały się. Uciekały. Wdawały się w dyskusję, prezentując się wcale nie słabiej niż chora. Tak. Ciekawe doznanie.

Ale zmierzam do tego, że przeklinają nie tylko osoby niewykształcone, niewyrobione i ogólnie nieogarnięte, prawda? Klną także ci inteligentni, oczytani, błyskotliwi, posiadający poczucie humoru i niezbędny dystans do spraw tego świata. Ja też klnę. Codziennie sumiennie obrabiam swoje poletko w ramach wielkiej akcji wulgaryzacji języka. A do tego namiętnie szukam uzasadnień dla tej działalności i nawet zdarza mi się je znajdować.”Język bez wulgaryzmów to jest przecież cywilizacyjna zapaść” – pisał Jerzy Pilch w felietonie z 2001 r. (jeszcze w „Polityce”), w tym samym tekście jednak dodając zaraz:”Nie ma upojniejszego efektu (pisarskiego, czytelniczego, estetycznego, jakiego chcecie) niż wykwintna fraza sporadycznie krwistą kurwą skontrapunktowana. Ale jak są same kurwy, to czym je – Panie Boże – kontrapunktować?”.

To jest jasne. Wszelka nadmierność jest zła i należy jej unikać. Ale żeby całkowicie rezygnować? To by oznaczało pozbawić się możliwości wyrażania chociażby krytyki w sposób dostatecznie wyrazisty, nie mówiąc już o tym, że żadne inne słowa nie pozwalają rozładować wewnętrznego napięcia w sposób tak prosty, a tak niebywale skuteczny. Mam też swoje prywatne, głęboko przemyślane i uzasadnione motywy. Moje wulgaryzmy zaspokajają mi w pewnym przynajmnniej stopniu głód istotności i potrzebę „czarno-białego” widzenia świata, które się przydaje, zwłaszcza wtedy, kiedy szarość jest tak ekspansywna. Poza tym – już śmiertelnie poważnie – wulgaryzmy pomagają mi sobie radzić z moją nadwrażliwością. Tak. Gdyby w tej chwili w moich drzwiach stanął Stanisław Bereś i z właściwym sobie życzliwym zainteresowaniem zapytał: „Czy jest to rodzaj gorsetu zakładanego na rozedrganą magmę?”, odpowiedziałabym z pełnym przekonaniem: „Tak, to jest rodzaj gorsetu zakładanego na rozedrganą magmę”.