Tribute to Tomasz Mann

Zawsze kiedy łamie mi się paznokieć, czyli jakieś dwa do trzech razy dziennie, myślę o Hansie Castorpie i obgryzionych paznokciach Kławdii Chauchat, w której był tak beznadziejnie zakochany przez niemal siedem lat swojego pobytu w sanatorium „Berghof”. W zasadzie to te obgryzione, nierówne paznokcie były czymś, co nadawało jego fascynacji bardziej realny wymiar. Jednak myśl o tym, że można kochać kogoś, o kim nie wie się wiele więcej ponad to, jak się śmieje, że zawsze trzaska drzwiami, wchodząc do jadalni, i ma obgryzione paznokcie, wzrusza mnie za każdym razem tak samo.

Odkąd pamiętam chciałam być postacią z powieści Tomasza Manna – spędzać czas na podróżowaniu po Europie, obserwowaniu ludzi i rozważaniach o upadku cywilizacji, bez troszczenia się o pieniądze (jego bohaterowie po prostu je mają). Jadać dużo, nawet gdy nie czuję głodu, jak Hans Castorp. Mieć mlecznobiałą, delikatną skórę z prześwitującymi niebieskimi żyłkami, jak Kławdia. Być wrażliwa jak Hanno z Buddenbrooków. Mieszkać w Lubece albo Hamburgu. Jeździć co roku na trzy miesiące wakacji nad Bałtyk. Pojechać do Wenecji i umrzeć… (żarcik).

Kiedy teraz wracam do Czarodziejskiej góry, Buddenbrooków albo opowiadań Manna, mam wrażenie, że to zawsze był pisarz schyłku i niespełnienia. Nawet słynna drobiazgowość opisów jest przecież u niego podszyta dekadencją i przeczuciem upadku. Czytasz o tym, co Hans Castorp zjadł na śniadanie, i jak skrojony był jego doskonałej jakości płaszcz (zgodnie z najnowszą modą), a podskórnie czujesz, że ta historia nie skończy się dobrze.

Oczywiście nie tylko ja ulegam urokowi świata stworzonego przez Manna. Paweł Huelle, wydając już ładnych parę lat temu Castorpa, dał dowód fascynacji nawet lekko niezdrowej. Przypomnę: jedno zdanie z Czarodziejskiej góry – wzmiankę o tym, że Hans Castorp przed przyjazdem do Davos odbył „cztery półrocza studiów na politechnice gdańskiej” – Huelle uczynił punktem wyjścia i kanwą swojej kilkusetstronicowej powieści. Odwzorowuje w niej z zegarmistrzowską precyzją styl Manna, opowiada też w istocie tę samą historię, która napędza akcję Czarodziejskiej góry. Castorp przyjeżdża na wakacje do Sopotu, spotyka piękną Polkę, zakochuje się, nigdy nie zamienia z nią ani słowa… W tle Gdańsk z początku XX wieku i kuracyjny Sopot, tak bardzo kojarzący się z Wenecją.

Wiem, że dla miłośników Manna ten tekścik będzie zbiorem komunałów, ale nie mogę się powstrzymać przed jeszcze jednym spostrzeżeniem. Skoro Mann był apologetą mieszczaństwa i to jego przedstawicieli uczynił bohaterami wszystkich swoich dzieł, dlaczego mają oni takie „niemieszczańskie” dylematy? Dlaczego ulegają obsesjom, iluzjom i dręczą się dzieleniem włosa na osiemnaścioro jak nie przymierzając jacyś współcześni neurotycy?

* Przyznaję, że nigdy nie przeczytałam do końca Doktora Faustusa. Nie wierzę nawet, że tłumacz to zrobił;) Poza tym pochłonęłam wszystko, nawet Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla.

Stary lubieżny dziadu

Anegdota jest taka: w młodzieńczym okresie burzy i naporu (przez niektórych uważanym za heroiczny), czyli mniej więcej w drugiej klasie liceum, zaczytywałam się w książkach Milana Kundery. Wychodziły wtedy w PIW-ie w charakterystycznej, czarnej serii. Miałam w domu prawie wszystkie. Kiedyś wzięłam ze sobą jedną z nich, chyba Tożsamość, którą podczytywałam na przerwach i co nudniejszych lekcjach z niesłabnącym zachwytem. Niestety, nikt z nauczycieli nie zwracał jakoś uwagi ani na mnie, ani na moje wybory lekturowe, aż do lekcji religii (tu w moim wspomnieniu coś się nie zgadza – skoro byłam w okresie burzy i naporu, co u licha robiłam na lekcji religii?!), na której nasz ksiądz-kolejarz (po tym, jak kiedyś prostodusznie przyznał się, że „zanim poczuł powołanie, pracował na kolei”, już nigdy nie nazywaliśmy go inaczej) zlustrował najpierw mnie, potem okładkę książki leżącą na mojej ławce i z lekkim przerażeniem w oczach zapytał: „Co ty za poważne książki czytasz?”. Myślę, że nie bez znaczenia był tu fakt, że znał mnie wcześniej z depresyjnych prac pisemnych pełnych cytatów z poètes maudits oraz złośliwych pytanek w stylu: „Dlaczego ksiądz mówi, że miłość dwojga mężczyzn jest nienaturalna? Przecież dla nich to właśnie jest zgodne z naturą…”.

Wracając do Kundery, jedna część prawdy jest taka, że byłam jego fanką. Może nawet psychofanką. Druga – ta smutniejsza – taka, że od liceum nie wracałam do jego powieści. Coś mi mówiło, żeby tego nie robić. I mogło tak być do dziś, gdyby nie sam Kundera, który – na swoją zgubę – postanowił wydać nową książkę. W zasadzie książeczkę (100 stron) – Święto nieistotności. Co za rozczarowanie!

Po lekturze nie mogę uwolnić się od wrażenia, że to pisanie jest takie… błahe! Te wszystkie niby filozoficzne dysputy bohaterów, okraszone anegdotami o Stalinie i Chruszczowie – to jakieś pozory głębi dla egzaltowanych licealistek. Te spacery po Ogrodach Luksemburskich i obserwowanie młodych dziewczyn z odsłoniętymi pępkami… A najgorsze, że wydaje mi się teraz, że on zawsze taki był. Pretensjonalny. Naiwny. Erotoman. Do tego posunięty w latach.

Jak w tym – świetnym zresztą – wierszu Miłosza:

Moje uszy coraz mniej słyszą z rozmów, moje oczy słabną, ale dalej/ Są nienasycone.

Widzę ich nogi w minispódniczkach, spodniach albo w powiewnych tkaninach,/ Każdą podglądam osobno, ich tyłki i uda, zamyślony, kołysany marzeniami porno./

Stary lubieżny dziadu, pora tobie do grobu, nie na gry i zabawy młodości./

Nieprawda, robię to tylko, co zawsze robiłem, układając sceny tej ziemi z rozkazu erotycznej wyobraźni./

Nie pożądam tych właśnie stworzeń, pożądam wszystkiego, a one są jak znak ekstatycznego obcowania./

Nie moja wina, że jesteśmy tak ulepieni, w połowie z bezinteresownej kontemplacji, i w połowie z apetytu./

Jeżeli po śmierci dostanę się do Nieba, musi tam być jak tutaj,/ tyle że pozbędę się tępych zmysłów i ociężałych kości.

Zmieniony w samo patrzenie, będę dalej pochłaniał proporcje/ ludzkiego ciała, kolor irysów, paryską ulicę w czerwcu o świcie,/ całą niepojętą, niepojętą mnogość widzianych rzeczy.

Aha, i nie próbujcie przypadkiem oglądać Nieznośnej lekkości bytu z Juliette Binoche na podstawie Kundery. To nie jest dobry film.

Á propos lubieżników – niestety przeczytałam też ostatnią książkę Jerzego Pilcha Zuza albo czas oddalenia.

Kto przy zdrowych zmysłach zakochuje się w kurwie?

– pyta Pilch, cytując M.V. Llosę. A odpowiedź, którą daje na to pytanie w swojej opowiastce (trudno to nazwać powieścią, choć wydawca tak robi – według mnie przypomina to raczej niedokończony szkic do powieści), jest tyleż banalna, co prawdziwa. Kto zakochuje się w kurwie? Otóż – każdy.

Kocham cię, Zuza. Tęsknię za tobą jak zwierzę. Facet działa jak magnes. Na starość słabnie. Nie ma co chichotać. Człowiek jest stęsknionym zwierzęciem. Wysuwają się ostatnie podpórki spod stóp, ostatnie listewki. Próbuję, ale codziennie jest gorzej.

Ja też próbowałam, ale jeśli nawet chichotałam, to z zażenowania. Powiedzcie mi, że Pilch nie zawsze był tak pretensjonalny, błagam. Te 100 stron to zwyczajny zbiór niezbyt składnych notatek, autocytatów i średnio śmiesznych spostrzeżeń podstarzałego erotomana. Znowu… Jakbym była Rusinkiem, Franaszkiem czy tym, kto tam aktualnie pracuje w WL-u, to odesłałabym to autorowi z adnotacją „słabe” i wstrzymała druk. I to z sympatii, naprawdę.

Tymczasem muszę żyć z tym, że ulubieni kiedyś autorzy, zamiast szykować się do grobu, zjadają własne ogony, kołysani marzeniami porno.

Bohater (wersja robocza)

Dostałam pod choinkę kołonotatnik z Bohaterem. Rozczarowanie razy dwa: pierwsze wyrażone przez znajomego ośmiolatka („Ale ta pani brzydko rysuje”), drugie moje („Jak to wszystkie kartki oprócz jednej są zapisane? A gdzie ja mam się dopisać?!”). Więc dopisuję się tutaj (wybór złotych myśli z ostatnich kilku dni, kolejność przypadkowa).

1. Nie wiem, co to jest, ale to musi być moje prywatne dno, w którym każdego dnia rano zadaję sobie pytanie „Czy mogłabym czuć się gorzej?”.

2. Dlaczego wszyscy każą mi jeść przecier z jarmużu i pić napar z pokrzywy?

3. Odkąd powiedziałam ojcu przy Wigilii, że się rozwodzę, czuję już wyłącznie ulgę.

4. Chcę budzić się codziennie przy dźwiękach Movin’ On Up Primal Scream.

5. Te desperackie próby nawiązywania zdrowych, inspirujących i satysfakcjonujących dla obu stron relacji są takie upokarzające.

6. Nie chce mi się.

7. Nie rozumiem: skoro wszyscy mówią, że wyglądam ślicznie, to czemu on tego nie dostrzega?

8. Tak mnie już męczy to bycie ironiczną, ale nie potrafię inaczej.

9. Dlaczego w Delcie Dietla Świetlickiego jest tylko jeden tekst o śmierci ojca?

10. I to z bocznej kolumny.

Dajcie znać, czy mogę już zacząć zarabiać na swojej neurozie.

Michał R. Wiśniewski

Mówcie, co chcecie, ale jak ktoś w Polsce nazywa się Michał Wiśniewski i do tego chce być pisarzem, nie ma lekko. Nawet mimo dodania „R.” między imieniem i nazwiskiem, w wynikach Google’a wyskakują głównie zdjęcia legendarnego lidera Ich Troje. Szkoda, bo pisarz Michał Wiśniewski to interesująca postać.

Od pierwszej powieści Jetlag Wiśniewski pozostaje wierny nazywaniu książek po angielsku (gdybym kiedykolwiek pisała powieść, też bym tak zrobiła; zresztą wszystkie moje niedokończone i niezaczęte wielkie powieści realistyczne mające być niesłyszanym dotąd głosem pokolenia, miały angielskie tytuły). Teraz mamy God Hates Poland, ale dla mnie ten tytuł – podobnie zresztą jak w przypadku Jetlagu – nie jest kluczem do powieści. Innymi słowy, nie dowiecie się z niej raczej, czy i dlaczego Bóg nienawidzi Polski. W ogóle nie dowiecie się za dużo o Polsce. Co nie znaczy, że nie warto czytać Wiśniewskiego.

To, co – moim zdaniem – u Wiśniewskiego jest najbardziej udane, to konstrukcja postaci, w których istnienie można uwierzyć, ale które jednocześnie są interesujące literacko. W God Hates Poland jest ich kilka: młoda mężatka Natka, która mogłaby być moją sąsiadką/ koleżanką ze studiów/ znajomą z porannego autobusu itp.; szalony informatyk Tomasz, niebezpiecznie bawiący się w Boga; czy Sławek, pochodzący ze Szczecina, ale mieszkający w Warszawie pisarz, który męczy się właśnie nad drugą powieścią. A każdy z nich jest odrębnym wszechświatem.

Najbliższy jest mi oczywiście Sławek, który – poszukując tematów i inspiracji do nowej książki – angażuje się w nie do końca oficjalny eksperyment związany z nowymi technologiami. Najlepszy jednak (choć mocno przerysowany) jest motyw iście odyseuszowej wyprawy Sławka z warszawskim przyjacielem, poetą Franciszkiem („Uprawiam poezję bezesencjalną. To najczystsza forma poezji. Najpierw trzeba pozbyć się rymów. Potem rytmu. Słowa zastąpić dźwiękami. A na końcu tej drogi jest nicość. Poezja bezesencjalna polega na tym, że powstrzymuję się od pisania wierszy. A każdy, kto był poetą, wie, jakie to jest trudne. Nie napisać wiersza, który wypala trzewia, wyszarpuje się z duszy… to jak zabijać cząstkę siebie”.), do rodzimego Szczecina i ich nocny szlak od knajpy do knajpy w towarzystwie starych koleżanek Sławka. Ich rozmowy i język, jakiego używają, są tak wydumane, że aż jestem w stanie uwierzyć, że właśnie tak mówi współczesna polska „klasa kreatywna” (hasztag: sarkazm).

Łączy mnie z Wiśniewskim (częściowo) wspólny kod kulturowy i (bardziej) podobne poczucie humoru, ale mimo to nie mogę zapewnić, że jego druga książka jest równa. Bo nie jest. Niektóre sceny i dialogi rażą sztucznością (nie wyobrażam sobie, żeby koleś – nawet po pięciu szotach – powiedział do laski: „Mógłbym się w tobie zakochać, a jutro byśmy o niczym nie pamiętali”, a ona mu na to odpowiedziała: „Mogłabym zakochać się w tobie, ale jestem zbyt pijana”), inne są niepotrzebnie rozwlekane (dało się to zauważyć już w Jetlagu, ale tam – może z powodu mniejszej objętości – jakoś mniej rzucało się to w oczy). Mam wrażenie, że niektóre scenki trafiły do książki przypadkiem, tylko dlatego, że autorowi trudno było z nich zrezygnować. Szkoda, bo parę cięć wyszłoby God Hates Poland na dobre.

Ale jest coś fajnego w pisaniu Wiśniewskiego – jakiś luz, a jednocześnie czułość w pokazywaniu świata i ludzi, bez której trudno pisać o czymś innym niż o sobie. Jeśli wierzyć autorowi i uznać, że Jetlag był książką o miłości (bo był), to God Hates Poland powinna być książką o nienawiści. Ale, kaman, tu nawet androidy są przedstawione w taki sposób, że ma się ochotę je przytulić!

À propos androidów i wszystkich innych cyberpunkowych wątków, to zwyczajnie je tu pomijam, bo po pierwsze się na tym nie znam, po drugie, wydaje mi się, że gdyby Wiśniewski chciał napisać cyberpunkową powieść, to nie wydawałby jej jednak w „Krytyce Politycznej”, po trzecie w końcu – uważam, że nie są najważniejsze. OK, wątek sztucznej inteligencji i władzy maszyny nad człowiekiem zawsze będzie pasjonujący, ale dla mnie Wiśniewski to jednak przede wszystkim dobry pisarz obyczajowy. Te książki się świetnie czyta. Przy zmyśle obserwacji, empatii i dobrym słuchu językowym to już naprawdę sporo. Szwankuje natomiast warstwa fabularna, niektóre wątki niepostrzeżenie umierają śmiercią naturalną albo zostają zagadane, inne znajdują rozwiązanie, ale jakby na siłę, jeszcze inne pojawiają się nie wiadomo skąd i po co (kategoria tzw. „pomysłów z dupy” – same w sobie może i fajne, ale za nic nie tworzą spójnej całości).

Jak napisał Wojciech Orliński, przedostatni (po Grzegorzu Sroczyńskim) inteligenty dziennikarz „Gazety Wyborczej”:

Biurowa klasa średnia, największa zagadka III RP. Od jej kaprysów zależy, kto wygra wybory i jaki operator komórkowy wygryzie konkurencję. Ale kim są ci ludzie? O co im chodzi? O czym marzą? Czego się boją? To nie jest smutna książka o blokowisku, tam są faken androidy w Tokio, jak u Dukaja.

To z całą pewnością nie jest smutna książka o blokowisku. Polecam.

Wszyscy czytamy Houellebecqa*

 

Mimo że po lekturze Uległości owo dramatyczne pytanie, które zadała kiedyś w odniesieniu do prozy Houellebecqa Kinga Dunin:

„Jak tu żyć w świecie, w którym kobiety nie wyglądają ani nie chcą zachowywać się jak tajskie prostytutki?”

pozostaje niezmiennie aktualne, muszę przyznać, że ta akurat jego powieść całkiem mi się podoba.

Nie jest przegadana, Houellebecq nie sili się na wprowadzanie mało prawdopodobnych wątków romansowych czy kryminalnych, pozostając przy dziennikarsko sprawnej relacji w stylu political fiction (choć książka ukazała się w takim momencie – w dzień zamachu na redakcję „Charlie Hebdo” – że zasadne wydawało się pytanie nie czy, ale kiedy ta fikcja zamieni się w rzeczywistość). Główny bohater, specjalista od J.K. Huysmansa i wykładowca na Sorbonie, żyje w niedalekiej przyszłości, kiedy wybory prezydenckie we Francji wygrywa kandydat Bractwa Muzułmańskiego. Nagle wszystko się zmienia – z Uniwersytetu zostają zwolnione kobiety, a François zostaje postawiony przed alternatywą: konwersja na islam albo utrata stanowiska. Dotychczasowy, nieco duszny, ale bezpieczny i przewidywalny uniwersytecki światek, wywraca się do góry nogami.

Islamiści prawdziwego wroga widzą nie w katolicyzmie czy jakiejś innej religii, ale w laickim państwie, z którym chcą walczyć. Choć dziś już chyba nikt nie oskarża Houellebecqa o islamofobię (teraz jest raczej prorokiem), to wciąż nie wiem, czy wszyscy dostrzegają u niego tę sympatię (bo fascynacja to za duże słowo) dla katolicyzmu. Laicyzm w starciu z islamem nie ma żadnych szans, bo nie stoi za nim żaden duchowy fundament, więc jedyną drogą oporu, jaką mogą wybrać Europejczycy, jest… No właśnie. Ciekawe, prawda? W tym kontekście wciąż nie mogę pojąć, jak ktoś taki jak Houellebecq mógł stać się w Polsce głównym sojusznikiem młodej lewicy. Przecież to jest konserwatysta z krwi i kości! Tyle że dosyć melancholijny.

„Chciałem napisać o nawróceniu na katolicyzm – mówił Houellebecq w wywiadach – ale doszedłem do wniosku, że chrześcijaństwo jest na Zachodzie zbyt słabe, aby stanowić prawdziwą alternatywę”.

Muszę się tutaj do czegoś przyznać. Mój stosunek do Houellebecqa zawsze był raczej nieufny – jego diagnozy wydawały mi się śmiesznie oczywiste, a wywoływane przy okazji kolejnych ksiażek skandale traktowałam (z właściwym sobie nonkonformizmem;) jako obliczone pod publiczkę, sprytne chwyty marketingowe. Do tego nikt chyba nie ukrywa, że to nie jest wielka literatura. Nawet najbardziej zagorzali wyznawcy Houellebecqa (może nie licząc Agnieszki Drotkiewicz, ale ona jest poza kategorią) zwykle podkreślają raczej polityczny i światopoglądowy wymiar jego twórczości, pomijając aspekty literackie i estetyczne. Dopiero po obejrzeniu filmu Porwanie Michela Houellebecqa, w którego realizację on sam był mocno zaangażowany (a można się domyślać, że również pomysł wyszedł od niego), uświadomiłam sobie, że Houellebecq ma w istocie mordercze poczucie humoru, o które do tej pory zupełnie go nie podejrzewałam. Jednocześnie poczułam, że powinnam chyba zweryfikować niektóre swoje sądy o jego twórczości, co może już się stało – właśnie przy okazji Uległości.

Wracając do filmu. Houellebecq parodiuje w nim sam siebie, snując się przez ponad dwie godziny w swojej brudnozielonej, wymiętej, ale bez wątpienia s ł y n n e j  k u r t c e, a nieodłączny papieros i zaawansowany alkoholizm dopełniają jego wizerunku menela. Cała akcja filmu jest tak absurdalna, że na samo jej wspomnienie wybucham zduszonym śmiechem. Myślę, że trafnie oddała to Ewa Szabłowska, pisząc:

„Houellebecq demonstracyjnie epatuje widzów swoim nadzwyczajnym brakiem charyzmy i słynną lumpiarską stylówką”.

Zmierzam do tego, że ktoś pozbawiony poczucia humoru i dystansu do siebie nie dałby nigdy rady zrobić takiego filmu – a stąd wniosek, że kiedyś opacznie oceniłam Houellebecqa również jako pisarza. Niewykluczone, że dałam się złapać na ten właśnie starannie wypracowany wizerunek, z którym tak beztrosko autor sobie igra w Porwaniu… W każdym razie – chyba sobie nie wyobrażam żadnego polskiego pisarza kręcącego podobny film o sobie (Stasiuk porwany jako zakładnik przez syryjskich uchodźców podczas jednej z podróży po bezdrożach Rumunii? Tokarczuk zakładająca w Karkonoszach bojówki organizujące zamachy na myśliwych i sprzyjających im proboszczów? Twardoch realizujący fabularyzowany dokument o męskiej wyprawie na Spitsbergen? Słabe).

Poza wszystkim przy Uległości chyba po raz pierwszy poczułam (moment dziejowy!), jak głęboko smutna i bezcelowa jest egzystencja tego mitycznego „człowieka Zachodu” i jak przygnębiające życie on w istocie prowadzi. Nawet przy wszystkich zastrzeżeniach dot. tego, że oczywiście nie jesteśmy Zachodem (a już na pewno nie wykładowcą akademickim na Sorbonie) oraz tego, że literatura wykorzystuje rozmaite zabiegi retoryczne, wyjaskrawiając i wyolbrzymiając pewne zjawiska – nawet przy tym powieść Houellebecqa podziałała na mnie bardzo przygnębiająco. Różnica między mną a nim jest taka, że on – a przynajmniej jego bohater – znalazł alternatywę. Ponieważ jednak jestem kobietą i raczej nie interesuje mnie bycie czyjąś trzecią żoną ani nawet ogrywanie patriarchalnych schematów w jakiś mniej widowiskowy sposób – mam przejebane.

*Po tym, jak nie pojechaliśmy na Unsound z obawy, że będzie za dużo techno.

Kogo interesują nagrody literackie?

Kliknęłam dzisiaj link „Finałowa siódemka Nagrody Literackiej Angelus”, żeby rzucić okiem na nominacje, ale po chwili zaczęłam się zastanawiać, czy ktoś oprócz mnie w ogóle to czyta. Bo mam wrażenie, że nikt. Sama nie wiem, jak mogłam kiedyś pasjonować się Nagrodą Nike (w zasadzie to wiem, ale to temat na inny wpis) do tego stopnia, że – poza śledzeniem nominacji, czytaniem konkursowych książek, ich omówień oraz braniem udziału w głosowaniu publiczności – co roku z wypiekami na twarzy oglądałam jeszcze transmisję jej wręczenia w TV. I nie wkurwiała mnie nawet nienaganna fryzura Grażyny Torbickiej.

A teraz? Nie dość, że nie śledzę nominacji, to i tak wiem, jakie pozycje znajdą się w finale, a nawet mogę z dużym prawdopodobieństwem typować zwycięzcę. Jeśli w ciągu ostatniego roku Andrzej Stasiuk, Olga Tokarczuk, Jerzy Pilch albo Ignacy Karpowicz coś wydali, to będą nominowani i przejdą do finału. Poza tym wśród nominowanych zawsze znajdzie się jakiś tomik poezji (najlepiej Julii Hartwig albo Adama Zagajewskiego) oraz reportaż (Magdalena Grzebałkowska, Wojciech Tochman, Filip Springer) i koniecznie coś wydanego przez „Czarne”. Proste. Pozostałe nagrody to w zasadzie wariacje na ten sam temat i z tymi samymi bohaterami. Kiedyś jeszcze wydawało mi się, że chlubnym wyjątkiem jest Nagroda Kościelskich, ale odkąd dostali ją Łoziński i Franaszek, nie mam złudzeń.

Zastanawiam się zatem, po co przyznawać tyle różnych nagród, skoro wyniki tej zabawy są tak boleśnie przewidywalne? Czy jest jakiś przymus, który sprawia, że niemal każde większe miasto w Polsce szczyci się własną nagrodą literacką, a Wrocław ma aż dwie? I clou – czy ktoś w ogóle odróżnia Silesiusa od Angelusa? Stawiam kasztany przeciwko orzechom, że nawet członkom szacownych kapituł jedna z drugą się czasami pierdoli.

Na koniec wypadałoby zacytować Żulczyka, który na tegorocznym OFF-ie na pytanie Michała Nogasia „Dlaczego literatura jest najważniejszą rzeczą w życiu?” odpowiedział natychmiast i bez namysłu: „Nie jest”. I żadna nagroda literacka tego nie zmieni.

To był najczarniejszy mrok zimy miłości, czyli Halber pisze

Wpis dla miłych, smutnych ludzi, skłonnych do refleksji nad sobą i nad światem.

 

Małgorzata Halber, jeszcze przed wydaniem debiutanckiej powieści Najgorszy człowiek na świecie, udzieliła wielu wywiadów, napisała też sporo tekstów (na Facebooku i w innych miejscach w Internecie) o swojej wrażliwości, nałogach, problemach ze sobą itd. Doszło do tego, że ze zjawiska niszowego, które śledziłam, zaglądając czasami na jej profil na FB (publiczny), jej pisanie stało się nagle popularne i powszechnie komentowane. Samych recenzji książki przeczytałam kilka jeszcze zanim się ukazała. Obszerne fragmenty powieści pojawily się też w Internecie (m.in. na portalach „Krytyki Politycznej” i „Codziennika Feministycznego”), okraszone oczywiście wywiadami z autorką. Słów uznania Halber nie szczędził m.in. Jakub Żulczyk, pisząc: „Gosia jest wojowniczką, tak jak wszyscy ludzie, których poznałem na terapii uzależnień. Dla takich jak Gosia i ja każdy dzień to mała wojna. Gosia napisała świetną ksiażkę o tej wojnie. Naprawdę zajebistą. Jeszcze nie skończyłem jej czytać, ale już polecam, z całego serca”. A najczęściej powtarzającym się komentarzem dotyczącym Najgorszego człowieka na świecie na Facebooku jest chyba „To jest o mnie” oraz „Dziękuję”.

W pierwszym odruchu chciałam się całkowicie z Żulczykiem nie zgodzić, ale po namyśle dochodzę do wniosku, że to prawda – Najgorszy człowiek na świecie jest zajebistą książką. W tym sensie, w którym opowiada o przygodach bardzo wrażliwej dziewczyny (nie tylko z nałogami, bo moim zdaniem to wcale nie jest główny temat tej powieści, chociaż może być tak odbierana), o tym odwiecznym uczuciu „nieprzystawalności” do świata, o trudnościach z nazywaniem i wyrażaniem emocji, o tym, że dzisiaj nie można na Facebooku tak po prostu napisać „chciałabym, żeby mnie ktoś przytulił” albo „czuję się popalona, poparzona, czarna z pootwieranymi ranami” bez narażania się na potok szyderstw albo kpin, w końcu o tym, że nie trzeba cały czas stać na baczność, że czasami można sobie odpuścić bohaterstwo i przyznać „nie radzę sobie z tym”. W tym znaczeniu Gośka naprawdę ma misję i ja jej z całego serca kibicuję. Nawet jeśli jest w tej walce jakaś doza dziecięcej naiwności, to i tak jestem za. Niech wrażliwcy czują, że ktoś się upomina o ich prawa.

Ale jest jeszcze druga strona medalu, ta, która budzi moje zasadnicze wątpliwości i z powodu której nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, czy Najgorszy człowiek na świecie – mimo wspomnianej wyżej zajebistości – jest książką dobrą. Owszem, czyta się ją jednym tchem. Język jest żywy i dowodzi, że Halber ma słuch i dar obserwacji rzeczywistości, potrafi sprawnie naszkicować obyczajowy obrazek i dać przekonujący obraz introspekcji, którą urządza na sobie samej. Ale czy to wystarczy, żeby jej powieść obroniła się jako dzieło literackie? Oczywiście, można by powiedzieć, że to, że książka sprawia wrażenie przeredagowanego pamiętnika autorki z trudnego dla niej okresu, jest celowym i przemyślanym zabiegiem. Jednym słowem – że było to pisane w taki a nie inny sposób właśnie po to, by sprawiało wrażenie autentycznego zapisu „z życia”. Nie postawię tutaj zarzutu wyrachowania, bo wydaje mi się on nie na miejscu, ale muszę przyznać, że ta strategia mnie nie przekonuje. Gdyby Halber chciała być tylko bojowniczką o sprawę osób wrażliwych i uzależnionych – w porządku. Gdyby chciała napisać relację z wychodzenia z nałogu – też ok. Ale jeśli sama deklaruje w wywiadach (m.in. w rozmowie z Tomaszem Raczkiem), że chce być pisarką i uważa, że jej powieść ma literacką wartość, musi też być gotowa na to, że jej pisanie będzie w kategoriach literackich oceniane. I tu już niestety – może zaboleć.

„Interesuje mnie opisywanie doświadczenia, dlatego Najgorszy człowiek na świecie ma taki, a nie inny kształt. Podobnie jest w przypadku free jazzu, muzyki, która jest nieuporządkowana, brzmi jak prawdziwe życie. Oczywiście, ktoś może powiedzieć, że dorabiam ideologię do czegoś, co jest chujowe. Ale dla mnie te linearne narracje, taka tradycyjna powieść, to jest przeżytek. Prawie w ogóle nie czytam beletrystyki, książki, które czytam, to albo literatura faktu, albo dzienniki, albo proza poetycka. Więc byłoby dla mnie nienaturalne napisanie czegoś, co formalnie mnie nie bardzo interesuje” – mówi autorka (całość wywiadu tutaj). Wygląda więc na to, że „chwyt autentyczności” jest jak najbardziej zamierzony. To jest wszystko fajne, poruszające i żywe, ale chyba bardziej jako status na Facebooku albo wyciąg z autoterapii. Więc najuczciwsza odpowiedź na pytanie, co myślę o tej książce, brzmi: „Nie wiem”.

Trzeba mieć jakichś idoli

Muszę przyznać, że zbieranie materiałów do mojej przyszłej bestsellerowej powieści pseudoautobiograficznej pt. Jak nie napisałam doktoratu idzie tak dobrze, że powinnam chyba trochę przystopować i dać światu jeszcze chwilę poczekać na to literackie objawienie.

Tymczasem przeczytałam wywiad-rzekę z Agatą Bielik-Robson Żyj i pozwól żyć  i od razu – w celach komparatystycznych – Siłę odpychania Cezarego Michalskiego. Jest to zestawienie piorunujące. O ile przy Robson cierpisz męki zazdrości, czytając o jej dzieciństwie wunderkinda i błyskotliwej karierze naukowej, o tyle powieść Michalskiego jest tak niewiarygodnie słaba, że natychmiast poprawia humor. Nie pojmuję, jak ona mogła mu wybaczyć, że opisał ją (i ich związek) w taki sposób… Michalski popełnia wszystkie błędy ambitnego absolwenta polonistyki z publicystycznym zacięciem, który bierze się za pisanie powieści. A więc jest i mruganie okiem do czytelnika w stylu: „nawet nasz wszechwiedzący narrator nie wie, co się kryje za tym uśmiechem Marty”, są aluzje do bieżących wydarzeń, o których nikt już dzisiaj nie pamięta, jest środowiskowy kod i postacie znaczące, a nawet – co gorsze – próbki różnych gatunków literackich stłoczone na tych dwustu stronach (gdyby chociaż poprzestał na dzienniku i dramacie, ale nie, musiał tam wrzucić jeszcze swoje wczesne wiersze…). Dam Wam parę przykładów (wiersze i fragmenty dzienników litościwie pominę):

„Naszą uwagę powinien jednak zwrócić fakt, że nie od razu (jak na współczesne standardy) z tych rozmów, ze wspólnych poszukiwań, kończących się często niepowodzeniem, narodziło się u Marka zwykłe pożądanie. Mimo ponawianych zaproszeń, dopiero przy trzecim czy czwartym spotkaniu odwiedził ją w hotelu”.

„[…] i nagle, po raz pierwszy, wyobraził ich sobie razem, jak spotykają się przypadkiem na jakiejś imprezie przed piętnastu laty, w osiemdziesiątym trzecim czy osiemdziesiątym czwartym roku. Wyobraził sobie, jak kochają się po raz pierwszy, mieszkają ze sobą, studiują na tym samym uniwersytecie. Czytają razem książki, zaglądają sobie przez ramię w czasie pisania prac zaliczeniowych, chodzą do kina. Choćby na słynne Konfrontacje, podczas których oglądają Rok niebezpiecznego życia Petera Weira, doskonały romans, pełen bardzo nieoczywistych aluzji do ich ówczesnej sytuacji. Bo czy w rzeczywistości nie byli prześladowanymi indonezyjskimi komunistami, chociaż tak bardzo chcieli być indonezyjskimi muzułmanami i mieć swojego generała Suharto, który wyrżnąłby tych komunistów?”.

„Jego romanse, nieudane, niedające zakończyć się w żaden rozsądny sposób, były zawsze tylko rozmowami. Przedłużającymi się, pełnymi nieporozumień, szybko przechodzącymi w przekrzykiwania się i kłótnie”.

Wiem, że dla niektórych to, co teraz napiszę, będzie nie do przyjęcia, ale – gdybym nie znała publicystyki Michalskiego – po lekturze Siły odpychania zakwalifikowałabym go do kategorii „pisarstwo dla dziewcząt”. Agnieszka Drotkiewicz w wersji męskiej. Płacz i zgrzytanie zębów. Ponieważ jednak jego publicystykę znam i cenię (swoją drogą, trafiłam ostatnio na jego początki w „brulionie”, kiedy z charakterystyczną dla siebie, niesłabnącą żarliwością przypuszczał atak na prof. Błońskiego po tekście Biedni Polacy patrzą na getto, i nie wydawało mi się ani, że ten atak się zestarzał, ani że był w jakiś sposób histeryczny czy mało uzasadniony), zrobić tego nie mogę. Każdy ma takich idoli, na jakich zasłużył. Nie wyrosłam, tak jak Robson, na oglądaniu albumów z malarstwem renesansowym i filozoficznych lekturach, ale raczej na pamiętniczkach i powieściach dla młodzieży. Też żałuję.

Jesteśmy brzydcy i chaotyczni. Nowa Masłowska

W zasadzie mogłabym, pisząc o nowej powieści Masłowskiej, postawić dowolnie wybraną tezę (na przykład, że ta książka to wydmuszka, albo że właśnie wręcz przeciwnie, że ta „pusta” forma jest zamierzona, bo każdy może do niej wsadzić to, co sam chce) i następnie spektakularnie ją obronić. Lub obalić. W zależności od nastroju. Prawda (tak, używam tego pojęcia z niejaką dezynwolturą) jest jednak taka, że Kochanie, zabiłam nasze koty prawie mnie nie obeszła. Nic mi nie zrobiła. Uśmiechnęłam się parę razy, pomyślałam, że ma dziewczyna ten słuch… I tyle. Nie żebym była rozczarowana brakiem czy pretekstowością fabuły, zbyt małą ilością stron lub starymi, dobrze znanymi chwytami jak cytaty z kolorowych pisemek czy pojawiająca się postać „Masłoskiej”. Po prostu – i wypada mi się tu zgodzić z Kingą Dunin, mimo że jej atak na Masłowską przeprowadzony w „Krytyce Politycznej” tuż przed oficjalną premierą książki był w znacznej mierze personalny i trochę bez sensu napastliwy – jest tu trochę za dużo niczego. Trochę za dużo przebrzmiałych żartów z trzydziestoletnich hipsterów – które właśnie, zdaje się, pozwoliły Przemysławowi Czaplińskiemu na określenie tej powieści jako „pokoleniowej”, stworzonej na zamówienie dzisiejszych trzydziestolatków („Na to czekaliśmy – aż Masłowska opowie o wspólnych doświadczeniach obejmujących teraźniejszość młodych i średnich wiekiem. Ich wspólnym doświadczeniem miało być życie w świecie kapitalistycznym, korporacyjnym, zglobalizowanym – w świecie, w którym cierpienie jest bezsensowne, a szczęście obowiązkowe”). Za dużo sennych fantasmagorii, za dużo „wszędzie” i za dużo „nigdzie”. Za to bardzo fajne są fragmenty, w których Masłowska opisuje własne męki twórcze – nie wiedzieć dlaczego jakoś najbardziej autentyczne: „Powiem krótko – to nie było możliwe. Z różnych względów. Myślę, że ewentualnie przy moim ówczesnym poziomie pobudliwości twórczej mogłabym napisać samo »POMYŚLEĆ«. Po czym patrzeć na nie trzy godziny, myśląc sobie: gówno, gówno, gówno, która przyzwoita książka nie zaczyna się od »pomyśleć«???”. Z tego wszystkiego wynika tylko tyle, że gonimy za pięknem, a w rzeczywistości jesteśmy brzydcy i chaotyczni. Czy jest to interpretacja w duchu Heideggerowskim? Jednakowoż gdyby tak spróbować przeczytać tę Masłowską Deleuze’em…

Więc to by było na tyle. Następnym razem więcej waty poproszę.