Prawdziwe życie jest gdzie indziej albo dlaczego nie piszę dla Krytyki Politycznej

Tak, wiem, że tęskniliście. Dziś przed ósmą rano w autobusie linii D uświadomiłam sobie, że pomysły zakładania blogów modowych albo kulinarnych nie pasują do kogoś, kto już na czwartym roku studiów na marginesach sczytanej do nieprzyzwoitości „Gazety Wyborczej” obwieszczał światu, że „rzeczywistość wymaga komentarza”. No, nie jest to miłe, tak chwilę przed trzydziestymi urodzinami dowiedzieć się, jak ideologicznie podatnym się było za młodu. Na szczęście nie mam problemu z wyrzucaniem tego typu pamiątek.

Tymczasem wróciłam i chciałam napisać o kawałku ciężkiej prawdziwej literatury, który zmęczyłam ostatnio – Foe J.M. Coetzee. Ponieważ niedawno miałam okazję uczestniczyć w warsztatach poświęconych prawie wyłącznie tej jednej, zaledwie 160-stronicowej, powieści, i ponieważ wszystkie inne warsztaty, w jakich miałam wówczas okazję uczestniczyć, poświęcone były pamięci o cierpieniu Żydów, postanowiłam wreszcie przeczytać tę książkę – żeby nie było, że zupełnie nic nie zrozumiałam, nie skorzystałam, a drwiący krzywy uśmieszek nie schodził mi z twarzy przez trzy dni. Otóż dowiedziałam się m.in., że Foe to klasyczny przykład tekstu postkolonialnego, dalej, że to fascynująca opowieść demaskująca mechanizmy narracji, autotematyczna, ale trzymająca w napięciu i wciągająca. Do tego Coetzee w zaskakujący sposób podchodzi do ludzkiej pamięci (powinnam raczej napisać „postpamięci”) itd. Miałam dobre intencje i bardzo się starałam uważnie to przeczytać, ale niestety okazało się, że jeśli powieść jest autotematyczna, to znaczy tyle, że jest najnudniejsza na świecie (prawie tak jak prawdziwe Przypadki Robinsona Crusoe), a postkolonializm to tylko szczególny rodzaj poprawności politycznej (narratorem i głównym bohaterem jest kobieta, która większość swojej energii poświęca na to, żeby nauczyć mówić – a kiedy to się nie udaje – pisać – czarnoskórego Piętaszka, którego handlarze niewolnikami pozbawili języka). I to podobno jest błyskotliwe i świeże odczytanie doskonale znanego wszystkim mitu rozbitka na bezludnej wyspie… (tu powinnam użyć określenia „przemoc symboliczna”). Nuda! Do tego ta stylizacja języka (moim zdaniem zupełnie niepotrzebna) na staroświecki, te wszystkie „atoli”, „aliści”, „za czym”, „aniżeli” i imiesłowy przysłówkowe na początku zdania. Może to tłumaczowi wydawało się, że spójniki załatwią sprawę? Nie wyszło.

Przy okazji – zastanawia mnie fenomen powieści wydawanych przez „Krytykę Polityczną” albo „Ha!art” i szumu wytwarzanego wokół nich przez „Wyborczą” (ale głównie przez „Wysokie Obcasy”). Było ich już trochę: kiedyś Małż, potem Masakra profana, teraz Mięso. Za każdym razem gdy o nich czytam, mam wrażenie, że są to dzieła tzw. pokoleniowe (to zresztą chyba ulubiona kategoria mojego ulubionego dziennika), przełamujące społeczne tabu i wyprzedzające swój czas. Muszę przyznać, że za każdym razem też mimo wszystko trochę się na tę narrację nabieram, kupuję, czytam (względnie próbuję czytać) – i przeżywam bolesne rozczarowanie tudzież dostaję niekontrolowanych ataków śmiechu. W związku z ostatnim wynalazkiem „Krytyki” i „Obcasów”, czyli debiutem Mięso Dominiki Dymińskiej, postanowiłam, że wystarczą mi opublikowane w sieci fragmenty powieści oraz liczne blogi autorki. Póki co trzymam się twardo. A wrażenia? Niestety, nienawidzę takiego pisania pamiętniczka tym bardziej, im bardziej wiem, że też tak potrafię (i to bez wysiłku) – i chyba nie powinnam się tym chwalić. Jeśli kiedyś zmienię zdanie, możecie spodziewać się tutaj moich lekko rozmazanych, czarno-białych zdjęć wyłącznie z prawego profilu, szyderczych opisów knajp, w których byłam na prosecco (uwaga! nie jest to rodzaj caffe latte, choć też tak z początku myślałam) oraz dramatycznie emocjonalnych opowieści o tym, jak wypiłam pół piwa i rozmawiałam z fajnym chłopakiem, dla którego jednak okazałam się za gruba.

„Jeśli charakteryzujesz się ironicznym odseparowaniem od reszty, to radio Indie rock jest stworzone właśnie dla Ciebie” – taki komunikat wyświetlił mi się ostatnio na tuba.fm. A poczułam, jak to jest, kiedy na fejsbuku (nie moim, żeby nie było) nikt nie dzielił ze mną emocji, jakie wywołuje we mnie oryginalny teledysk Candy z Iggym Popem i Kate Pierson (nie mówiąc już o tym, że nikt nie zrozumiał, dlaczego zazdroszczę Popowi dżinsów).

Więc, tak, dziękuję, postoję.

Wydmuszka

Trochę na przekór sobie wzięłam się za czytanie nowej powieści Michela Houellebecqa, mimo że – jak by to najlepiej powiedzieć? – po Cząstkach elementarnych mam wyrobione zdanie na temat jego pisarstwa. Tak, to znaczy właśnie to, co w tej chwili myślicie – nie cenię Houellebecqa. Taka jest straszna prawda. Nie cenię Houellebecqa, wielkiego współczesnego pisarza i diagnosty problemów ponowoczesnego świata. Nie cenię go wcale nie dlatego, że spuszczają się nad nim z równą powagą niemal wszyscy krytycy, pisarze i publicyści, z których sądami o współczesnej literaturze zwykle się liczę. Nie, to nie taka prosta zależność. Nie cenię go również nie dlatego, że chcę się odróżnić od zgodnego chóru jego wyznawców, którym jest niezbędny do funkcjonowania. I nie cenię go także nie dlatego, że wścieka mnie jego wizja świata, że się z nią nie zgadzam, że jego pisanie mnie oburza, bulwersuje czy zniesmacza. Nie, nic z tych rzeczy.

Nie cenię Houellebecqa, bo jest żaden. Bo jego książki nie wzbudzają we mnie żadnej emocji. Bo jego pisarstwo jest doskonałym przykładem literatury bez właściwości. Tworzone przez niego postaci są papierowe, a to, co mówią, przypomina skrócony wyciąg z poglądów główniejszych lewicowych myślicieli i filozofów ostatnich dwóch wieków opracowany przez pilnych sekretarzy pisarza na podstawie Wikipedii (której zresztą autor oficjalnie dziękuje na końcu książki, co może świadczyć, że ma do siebie trochę dystansu. Może też świadczyć o tym, że wszystkich nas zrobił w konia). Dla mnie Houellebecq to taki Janusz L. Wiśniewski, który wydaje wciąż tę samą książkę. To znaczy każda książka nazywa się inaczej, ale to i tak jest ciągle ta sama.

Chwilami to nawet trochę harlequin. W sumie te momenty należą do najbardziej udanych. Wyobrażam sobie, że Olgę, piękną Rosjankę z Mapy i terytorium, mogłaby w ekranizacji książki zagrać np. Magdalena Cielecka, a Jeda – Bartosz Opania. Tylko on musiałby zrzucić wcześniej parę kilo. I pięknie. Byłaby kolejna Samotność w sieci.

No, a teraz poważnie. Houellebecq jest sprawny warsztatowo, jego teksty nie są całkiem pozbawione trafnych, a miejscami nawet świadczących o poczuciu humoru autora, obserwacji. Mamy tu bohaterów, mniejsza z tym, że kompletnie niewiarygodnych, mamy dialogi i fabułę. Jest nawet wątek kryminalny, ale nieznaczący i kiepsko poprowadzony (nie da się nie odnieść wrażenia, że autor pasjami ogląda wszystkie sezony Dextera), więc nie obiecujcie sobie zbyt wiele. Ale gdzie te wszystkie błyskotliwe rozpoznania i refleksje moralne wysokiej próby? Wiem, wiem. To teraz jest ten moment, kiedy Agnieszka Wolny-Hamkało w studiu TVP Kultura wychyla się zza pleców Cezarego Michalskiego i krzyczy: „Przecież Houellebecq rozpaczliwie szuka miłości, prawdziwej miłości!”. A potem wszyscy zaczynają się przekrzykiwać i na koniec zgodnie stwierdzają, że to właśnie Houellebecq powiedział  w s z y s t k o  o współczesnym świecie. Może powiedział, tylko ja się nie załapałam na jego zjadliwą ironię i nie dokopałam  do tych ukrytych znaczeń, podtekstów i kontekstów. Może i tak, ale – czy kiedykolwiek udało wam się znaleźć jakiś podtekst w wydmuszce?

Zresztą – kilka próbek, dających mniej więcej pojęcie o całości:

„Był to okres [mowa o niezbyt odległej przyszłości – przyp. mój] ideologicznie dość dziwny, kiedy każdy w Europie Zachodniej zdawał się żywić przekonanie, że kapitalizm jest skazany na klęskę, i to w krótkiej perspektywie czasowej, że dożywa swych ostatnich lat, chociaż zarazem partie ultralewicowe nie potrafiły uwieść nikogo poza swą zwykłą klientelą zajadłych masochistów. Zdawać się mogło, że chmura popiołów przysypała umysły ludzi”.

„Musiał przyznać trochę wbrew sobie, że kopuła Instytutu Akademii Francuskiej ma dużo wdzięku. Zaprojektowanie budynku o zaokrąglonym kształcie nie miało oczywiście żadnego sensu: z racjonalnego punktu widzenia to zwykłe marnotrawstwo przestrzeni. Może modernizm był błędem, pomyślał Jed po raz pierwszy w życiu. Pytanie było zresztą czysto retoryczne: w Europie modernizm już dawno się skończył”.

„Taak… – powiedział w końcu, oddając Jedowi instrukcję. – Piękny, nowoczesny wyrób, może go pan pokochać. Ale musi pan wiedzieć, że za rok, najpóźniej za dwa lata zostanie zastąpiony przez model nowszy, o jakoby lepszych parametrach. My też jesteśmy produktami – ciągnął. – Pewnego dnia również staniemy się przestarzali. To ten sam mechanizm, tyle że zazwyczaj w naszym wypadku nie ma wyraźnego postępu technicznego czy funkcjonalnego, a jedynie wymóg nowości w stanie czystym”.
*

W swoim ostatnim felietonie Varga pisze: „Naturalnie wiem, że większość tego, co się nam dzisiaj oferuje [w kulturze – przyp. mój], to konfekcja, że jeszcze nigdy tak wielu nie oferowało tak wiele tak licznym, z tej wielkiej oferty zaczyna wyłaniać się jakiś upiorny chaos, uporządkowanie go przerasta nasze siły, klasyfikacja wartości staje się niemożliwa, hochsztaplerstwo idzie wielką ławą, jakiś potworny imperatyw kategoryczny każe nam się hochsztaplerstwem zachwycać, gdyż nie zachwycić się jest bardzo niepolityczne, chełpić się tym, że człowiek ściemie się oparł zupełnie, jest już obciachowe”. Cenna uwaga, choć chyba jeśli chodzi o Houellebecqa, to akurat za hochsztaplera go Varga nie uważa (zaledwie kilka felietonów temu stwierdzał, zdaje się całkiem poważnie, że to duży pisarz). Więc może to ja jestem niepolityczna i obciachowa, a to, że Houellebecq jest hochsztaplerem i wydmuszką, jest wszystkim doskonale wiadome, ale  k o n w e n c j a  nakazuje się do tego nie przyznawać? Pokrętne.
*

W planie osobistym: utknęłam przy Melody of Certain Damaged Lemons na przemian z In Rainbows. Poza tym – jednak jestem uzależniona od sprawdzania maila w komórce.

A co u was?

Varga i ja

„Ja w ogóle mam duży problem ze sztuką współczesną – wyznaje Krzysztof Varga w ostatnim „Dużym Formacie” – oglądam i nie rozumiem, nie wiem, czy ma mi się podobać, czy też nie, ktoś zazwyczaj musi mi wyjaśnić, co artysta chciał mi powiedzieć. Sztuka współczesna jest jedyną dziedziną kultury obecnie, która potrzebuje krytyka, przewodnika i tłumacza, który takim ciemnotom jak ja wyklaruje ideę dzieła. Jak czytam powieść, to wiem, czy jest dobra, czy nie, bo mam do niej narzędzia, jak oglądam film, mam jasność, czy to wybitne kino, czy wybitny gniot, bo mam oczy, gdy słucham muzyki, wiem, że jest świetna lub koszmarna, bo mam uszy, ba – nawet teatr współczesny umiem jakoś ogarnąć swym umysłem. Sztuki współczesnej nijak nie kumam, wszystkie zmysły zawodzą”.

Trochę mi głupio dissować Vargę, bo naprawdę bardzo go lubię (jestem jedyną prawdziwą fanką jego powieści, a przynajmniej nie znam nikogo, komu by się one wszystkie bez wyjątku tak naprawdę podobały – mnie się w nich podoba przede wszystkim to, co innych może do nich zniechęcać: dłużyzny, piętrowe porównania, totalny brak dialogów i ogólne poczucie wszechogarniającej schyłkowości, które każe sięgać po kolejny kieliszek wina), a już odkąd spotkałam go na Offie i później przeczytałam jego osobliwie entuzjastyczną relację stamtąd (osobliwie, bo pisanie entuzjastycznych relacji skądkolwiek jest jednak Vardze raczej dalekie) – lubię go jeszcze bardziej. „Pamiętam więc wybitny epicki koncert Primal Scream, jeden z powodów mojego przybycia do Doliny Trzech Stawów, pamiętam cudowne, błogie i neurotyczne zarazem Blonde Redhead, które wreszcie, po latach morderczego słuchania z płyt, mogłem obejrzeć na żywo, i mógłbym właściwie nadal tam stać w to sierpniowe mokre popołudnie i wciąż słuchać Blonde Redhead. Zasypiałem na stojąco, ale o drugiej w nocy wciąż słuchałem hipnotyzerskiej muzyki Low” – pisał wtedy. I ja – tak jak to zwykle bywa w czwartkowe poranki, jeszcze przed pracą, w tramwaju, w niecodziennym poczuciu wspólnoty duchowej – mogę tylko potwierdzać, pochwalać i zgadzać się w stu procentach. Tak, tak właśnie było do zeszłego tygodnia.

Tym razem jednak lektura „Dużego Formatu” wywołała u mnie grymas zawodu. Jak to, dlaczego tak słabo? Naiwność Nieznalskiej, czyli felieton umoralniający jest niby o wolności artysty. Która powinna być absolutna. Nawet jak ktoś, na przykład Varga, sztuki tego artysty nie rozumie ni w ząb. No i niech będzie. Co prawda jest to okraszone wyznaniami w stylu tego, które zacytowałam na samym początku, a które chyba miały być jakimś rodzajem retorycznego wstępu i próbą zjednania sobie czytelnika (czy udaną – o tym za chwilę), ale po kiego diabła Varga nagle robi przeskok i z dyskusji o sztuce, która obraża czyjeś uczucia religijne, przechodzi do polityki, która obraża jego samego, miesza w to wszystko Rymkiewicza, PiS i każe się im przepraszać, bo on też ma „swoje problemy z Polską”? Brzmi to – niestety niestety – jak pisk histerycznego redaktora „Wyborczej”. W dodatku temat jest cokolwiek przebrzmiały. Dobrze, że przynajmniej o cierpieniu Żydów zapomniał wspomnieć.

Wróćmy jednak do początku. Szczerze zazdroszczę Vardze dobrego samopoczucia, naprawdę. Wydaje mi się też, że w swoim retorycznym zapale trochę się zapędził, pisząc o narzędziach, które posiada i które mu pozwalają odróżnić sztukę dobrą od złej – trochę to wszystko byłoby zbyt proste. Trochę zbyt niewyszukane jest puszczanie oka do czytelnika, który – jak można podejrzewać – też nie kuma, o co chodzi Nieznalskiej i po co Julita Wójcik obierała kiedyś ziemniaki w Zachęcie. Z drugiej strony to jest takie bratanie się z plebsem trochę na niby, bo w końcu Varga sam przyznaje, że większość produkcji artystycznej jest w stanie odebrać, odczytać i jakoś nawet przetrawić – więc w zestawieniu ze „zwyczajnym” odbiorcą zapewne wypada korzystniej. Właściwie to, że przyznaje się do nierozumienia sztuki współczesnej nie świadczy źle o nim samym, przeciwnie – to świadczy źle po prostu o polskiej sztuce współczesnej. No bo skoro „nawet teatr współczesny jest w stanie ogarnąć swoim umysłem”… Swoja drogą, jeśli tak rzeczywiście jest, to szacun i rispekt – do tej pory wydawało mi się, że jedyną osobą w tym kraju, która jest w stanie ogarnąć swoim umysłem teatr współczesny, jest legendarna Baszka Marcinik. Tak czy inaczej – moim zdaniem Varga, jak większość polonistów zresztą i żadna to hańba – traktuje wszystkie dzieła sztuki jak teksty i w taki też sposób je opisuje. Wiadomo, że przy sztukach wizualnych o to najtrudniej – stąd bezradność i twierdzenie o „braku narzędzi”.

Ale może się mylę. Nie wiem. Ja tam nawet teatru współczesnego nie ogarniam, co dopiero mówić o sztuce. Ale Melancholia von Triera to z całą pewnością grafomania.

Nie przyszedłem was straszyć

„W »bruLionie« nastąpiła niesłychana erupcja nowego światoodczucia, nastąpiło otwarcie na to, co energetyczne, niezwykłe, pobudzające […]. Liderem tych przedsięwzięć, autorem sukcesu był Robert Tekieli, redaktor apodyktyczny, pozbawiony wątpliwości i skrupułów – pisze w „Uważam Rze”, w artykule o tyleż wymownym, co, chyba niezamierzenie, ironicznym, tytule Robert Tekieli jak znak kulturowy, Andrzej Horubała – Dzięki jego opiece i zachęcie nie tylko debiutowali liczni pisarze i poeci, ale też wypowiadali się krytycy oraz akolici, tworząc życzliwe otoczenie dla nowych zjawisk. I oto nagle – wszystko tąpnęło. I opowieść rozwijająca się liniowo straciła nagle sens. Robert Tekieli zamiast instytucjonalizować bunt, zamiast odcinać kupony od swej młodości, nagle zatrzymał się, przeraził i – nawrócił. Było w tym coś niesamowitego, coś z nocy Pascala, bo przecież przejście od autora z aprobatą przywołującego graffiti »Baranku Boży, odpierdol się« do piewcy tradycyjnego katolicyzmu nie może być beztroską wycieczką. Było więc zmaganiem, siłowaniem się, czymś przekraczającym wyobraźnię. I oto w 50. urodziny gdyby zapytać o dzieło Roberta, to przecież nie przywoływalibyśmy jego lingwistycznej poezji pełnej przemocy wobec słów i znaczeń, nie przynosilibyśmy kolejnych numerów »bruLionu«, lecz zaprezentowalibyśmy jego drogę życiową uformowaną na wzór dzieła sztuki, biografię, która ma wymiar symboliczny”.

Po pierwszej lekturze tego tekstu stwierdziłam po prostu, że Horubała bredzi jak na mękach, a Tekieli – co wiadomo nie od dziś – zwariował i zajmuje się wyłącznie wypędzaniem przekupniów ze swojej świątyni. Im dłużej jednak o tym myślę i im więcej na temat jednego i drugiego czytam, tym bardziej wydaje mi się, że warto o nich napisać. Choćby po to, by zwrócić uwagę na ich szkodliwość.

Mała próbka gadki Tekielego, którą sprzedaje on m.in. w szkołach średnich (dosłownie sprzedaje, bo dostaje za spotkania z młodzieżą kasę): „Jedna krótka historia o amuletach. Pewien egzorcysta francuski, młody stażem, miał przypadek chłopaka, który od siedmiu lat miał depresję. Leczenie farmakologiczne nic nie dawało. Po modlitwie egzorcyzmów jego problemy psychiczne, duchowe i emocjonalne zanikały na jakieś dwa, trzy tygodnie, ale potem zaraz powracały. To jest sytuacja całkowicie absurdalna, bo przecież moc egzorcyzmów jest mocą Chrystusa, na którego Imię zgina się każde kolano, więc nie ma siły, żeby egzorcyzmy były nieskuteczne. O co chodzi. Ten egzorcysta zadzwonił do swojego mistrza, nauczyciela, a ten stary mnich mówi do niego: słuchaj, zapytaj się go, czy w jego domu nie ma jakiś przedmiotów magicznych. Okazało się, że były. Maski afrykańskie. Po zniszczeniu masek pierwsze egzorcyzmy zakończyły chorobę trwającą siedem lat”.

To tylko fragment, oprócz tego zawsze jest jeszcze o demoniczności wróżbiarstwa, kosztach duchowych bioenergoterapii, szkodliwości tai-chi, aikido, capoeiry itd. Właściwie kiedy teraz czytam któryś z kolei wywiad z Tekielim, mogę stwierdzić, że tę samą nawijkę sprzedaje on również niemal w każdej rozmowie. Plus wzruszająca historia o krzyżyku z blachy, który w ciągu dwóch zaledwie nocy wygiął się i sczerniał. Dopiero gdy Robert zdecydował się go poświęcić u znajomego księdza, czarny osad zniknął.

Fajny sposób na życie, prawda? Wygodny. Sprytny. Szkoda tylko, że taki moralnie dwuznaczy. Tutaj muszę zrobić pewne zastrzeżenie, nie chciałabym bowiem zostać potraktowana z buta przez zwolenników Tekielego (czyli – bo jak ich inaczej nazwać? – katolickich ultrasów) i wrzucona do szuflady z napisem „ci obrzydliwi lewacy”. Po pierwsze dlatego, że się z lewakami nie utożsamiam, po drugie dlatego, że celem tego tekstu nie jest proste wyszydzenie postaci Tekielego i jego teraźniejszej działalności. Ja tam go nawet lubię. A na pewno doceniam to, co robił do pewnego momentu jako redaktor „bruLionu” i jeden z twórców najsilniejszej po 1989 roku formacji literackiej (czy szerzej – kulturalnej). Do jego nawrócenia „w ekstremalnych warunkach” i walki z „zagrożeniami duchowymi” też nic bym pewnie nie miała, gdyby nie wyżej opisany sposób zarabiania. Pomijam fakt, że nie mieści mi się w głowie, jak odpowiedzialny dyrektor szkoły (i to renomowanego wrocławskiego liceum sióstr urszulanek, bo przytoczony przeze mnie fragment pochodzi ze spotkania Tekielego z uczennicami tej właśnie szkoły) może zaprosić takiego gościa, a rodzice dzieciaków – na to nie zareagować. Rozumiem, że to szkoła katolicka, ale… no właśnie – „katolicka” nie znaczy chyba „sekciarska”? A przynajmnniej nie powinno (czujecie chyba, jak strasznie sekciarski klimat panuje w tych wypowiedziach Tekielego). Tak na żywca wkręcać takie filmy piętnastolatkom? I jeszcze na koniec stwierdzać: „Nie przyszedłem was straszyć”? To po co przyszedłeś, Robert? Nawrócić już nawróconych? Ugruntować z troską pielęgnowane przesądy? Czy może trochę pomajstrować przy wizerunku katolików, mniej więcej tyle, aby ci z lewa mieli uzasadnienie dla swoich teorii mówiących o tym, że katolicy w tym kraju zachowują się, jakby byli poddawaną opresji mniejszością i nie mogli sobie poradzić z syndromem oblężonej twierdzy?

Chyba najlepiej – choć tym razem w odniesieniu do przygody Tekielego z mediami (który swego czasu należał do Rady Programowej TVP, bo jak – znów wzruszająco – mówi w wywiadach – chciał, żeby telewizja „była dobra”) – podsumował to Marcin Baran: „Przy całym szacunku dla nawróceń, konwersji, jeżeli ktoś uważa, że wiara porządkuje mu wszystko do końca, powinien zająć się wiarą, a nie mediami. Nie można modelować telewizji albo pisma i jednocześnie starać się kierować boskim porządkiem”.

*
A Horubała? Chyba nie będę wieszać na nim psów z powodu jednego kiepskiego artykułu? W końcu każdemu się może zdarzyć gorszy tekst. Jasne, każdemu. Niestety, ja na tym jednym nie poprzestałam. Wcześniej czytałam jeszcze jakieś recenzje teatralne tego pana, które szczerze mówiąc dosyć mocno mnie bawiły, zwłaszcza w zestawieniu z tymi zamieszczanymi w „Polityce” czy „Przekroju”. Ale ostatnio postanowiłam pójść krok dalej i zapoznać się z tzw. twóczością literacką Horubały, który chyba wciąż jeszcze nie wyrósł z pampersów. Zdobyłam się zatem na prawdziwą brawurę i przeczytałam – wydanego w 2003 roku przez W.A.B. – Farciarza, debiut powieściowy tego „reżysera, producenta filmowego i krytyka literackiego”, jak napisano w notce na okładce.

Jest to rzecz pospolicie mierna, a z literaturą ma tyle wspólnego, co zespół Myslovitz z Fab Four (choć niektórym może się wydawać, że coś ma). Dobrnęłam do końca, od czasu do czasu jeno zgrzytając zębami. Po tej lekturze wiem jedno – jak już być katolikiem, to tylko mężczyzną. Bo katolickie kobiety mają przejebane. Chociaż – może tylko mi się tak wydaje? Może kobieta, której autor książki nie był łaskawy obdarzyć żadnymi cechami charateru i jakimkolwiek śladem osobowości, która za to jest matką piątki dzieciaków (ale nadal szczupłą i bez rozstępów), zawsze ma ochotę na seks, nie bywa zmęczona, a na alkoholowych przyjęciach ma za zadanie mitygować męża, grożąc mu paluszkiem i szepcząc: „Chyba ktoś ma już dosyć” – może taka właśnie kobieta jest szczęśliwa i spełniona?

Niestety, reszta bohaterów jest podobnie schematyczna i płaska i także ma prototypy w realnie istniejących osobach, a – wierzcie mi – nie jest trudno odgadnąć, kto jest tutaj kim. Mamy więc i Tekielego, który pod ksywą Szuwar snuje swoje mętne narracje; mamy Michalskiego, który jako Sławek roztacza przed głównym bohaterem świetliste wizje, a potem puszcza kantem swoją wygadaną żonę Anetkę (chyba najsympatyczniej ze wszystkich przedstawiona Gretkowska). Jest nawet Karol Wojtyła, który jako Karol Wojtyła toczy z naszym narratorem zaciekłe dyskusje o niedopuszczalności stosowania prezerwatyw. Słowem, zamierzenie, jakie postawił sobie autor, było niewątpliwie ambitne. Tym dotkliwsza jego klęska. Niestety, nie udało mu się uniknąć pułapki samozachwytu i przekonania o tym, że jest w posiadaniu prawdy objawionej. Niezbyt skutecznie idzie mu również maskowanie swojej pogardy dla tych, kórym nie powiodło się tak dobrze, jak jemu – „farciarzowi”. Niewiele to ma wspólnego z chrześcijańską pokorą, choć takim płaszczykiem zostało przykryte. Niewiele to ma również wspólnego z powieścią.

Sekciarstwo, szowinizm, prześlizgiwanie się po powierzchni zjawisk, samozachwyt na przemian z samobiczowaniem, truizmy, prawdy dostępne tylko wybranym, epifanie, działalność szatana (za jej przejaw Tekieli uznawał m.in. fakt, że znał wyniki meczów przed ich zakończeniem:), kiepska literatura, tanie prowokacje, nachalny dydaktyzm. Ja tego nie kupuję.

Ostatnio przeczytałam książkę

Książka nazywa się Balladyny i romanse. Autor nazywa się Ignacy Karpowicz. (To jest bardzo dobre nazwisko dla pisarza w tym kraju). (Podobnie jak tytuł dla książki w tym kraju, w genialnie prosty sposób godzący ze sobą dwóch wieszczów). Książka liczy stron 575. Jest to jedna z nielicznych rzeczy, które mi się ostatnio bardzo podobały. (A to naprawdę rzadkość). (Aż dziw bierze, że tak dobra rzecz dostała Paszport Polityki).

Intryga w skrócie: piekła nie ma, skończyło się, skończyło się też niebo, a bogowie (wszyscy, a pisząc „wszyscy” mam na myśli naprawdę „wszystkich”, tj. zarówno znane zastępy bóstw z mitologii greckiej, jak i bogów egipskich, indiańskich, Allacha, Jezusa, Jahwe, a nawet pierwotne, boskie siły) zstąpili na ziemię. Oprócz tego mamy tu – i to mi się najbardziej podoba – cały szereg żywych, z krwi i kości, postaci zamieszkujących współczesną Polskę, nakreślonych z czułością i humorem przez ironicznego i co rusz mrużącego do czytelnika oko narratora. Losy bogów i ludzi splatają się oczywiście ze sobą. Wszystko to jest lekkie i bardzo zabawne (mnie zdarzało się rechotać podczas lektury), obawiam się jednak, że jest to ten rodzaj poczucia humoru, który nie każdemu przypadnie do gustu. Akurat te najzabawniejsze fragmenty mogą się także dosyć szybko zdezaktualizować – ale przecież odnajdywanie nawiązań do najświeższych wydarzeń czy obowiązujących mód to jedna z najprzyjemniejszych rzeczy w literaturze. Dam próbkę:

„Czekałem, co baza danych o Polsce powie.

– Więc w skrócie: stosunkowo stabilna demokracja, dominująca religia: katolicyzm magiczny oraz Stocznia Gdańska, główne osiągnięcia: Fryderyk Chopin i bigos […] tolerancja w zaniku od XVII wieku, są muzykalni, mieszczą się w pięciolinii, literatura skupiona na narodowych kompleksach, trudno przetłumaczalna, z kawalerią na czołgi kanałami, taką mam tutaj adnotację. Wydobywają sporo węgla, sieją rzepak, chętnie jedzą grzyby w ślinie oraz zepsute ogórki”.
*

„Olga nie reagowała. Włączył się w niej jakiś program, pilotujący jej znieruchomiałe przy ścianie ciało. Autopilot, co zrozumiałe od czasów Conradowskiego Lorda Jima, zawiesił się w najważniejszej chwili. Autopiloty sterujące funkcjami moralnymi są bardzo niedoskonałe i podlegają częstym awariom. Moralność to oprogramowanie podatne na błędy systemowe i najdrobniejsze wahania, także temperatury, na przykład, moglibyśmy dodać”.
*

„Kiedy Paweł był młodszy, w okolicach maturalnej klasy, wtedy oddawał się kontestacji rzeczywistości, połączonej z buntem młodzieńczym na tle krajobrazu przesuwającego się w tempie niepełnosprawnym za oknami wagonu. Tak się zdarzyło, że Paweł dużo wagarował, jeździł pociągiem po Polsce, myślał. Skądinąd ciekawe skojarzenie buntu z koleją wynikało z dwóch przesłanek: (1) dużo czytał Stasiuka, (2) ojciec Pawła pracował w PKP, dzięki czemu Paweł otrzymał bezpłatny bilet na niemal wszystkie połączenia.

Paweł jeździł, Paweł myślał.
Krajobraz, kolej.
Yin i Yang.
Także Ping i Pong.
Kajko i Kokosz”.
*

„Spróbował przypomnieć sobie życie sprzed Wittgensteina. W sensie: co lubił, z czym sympatyzował, jaki miał światopogląd, bo jakiś mieć musiał, w przeciwnym razie nie studiowałby filozofii, tylko nauki polityczne albo dziennikarstwo”.
*

„Bartek się roześmiał. Co te komiksy, puszki zupy pomidorowej Campbell, zespół U2 etece robią ludziom z mózgu! Bardzo go to rozbawiło”.
*

Z bohaterów najbardziej lubię Olgę, 50-letnią starą pannę zamieszkującą kawalerkę w bloku i żywiącą się wyłącznie produktami made by Biedronka. A z bogów – Jezusa. Naprawdę najfajnieszy bóg, naprawdę lubi ludzi. Inni są trochę egoistyczni, skupieni na swojej boskości, traktują ludzi instrumentalnie albo ich ignorują. Jezus jest pokazywany z dużą sympatią, jako taki trochę naiwniak, trochę szlachetny idealista wierzący w człowieka. Przy czym to wszystko jest ujęte w duży (naprawdę duży) cudzysłów – żeby nie powiedzieć nawias. Czy przez to powieść robi się nierealistyczna? W każdym razie nie robi się przez to słaba.

Co prawda (a zwracają na to uwagę niektórzy krytycy – np. Kinga Dunin) w pewnym momencie akcja zdycha i flaczeje oraz staje się jasne, że na imponującą kulminację wydarzeń nie ma co liczyć – mimo to Karpowicz nie nudzi, no i w końcu – w przypadku Balladyn i romansów to nie akcja jest najważniejsza. A co? Według Kingi Dunin: „żywioł literacki, w którym to wszystko jest osadzone”. Mimo rytualnego lęku, jaki odczuwam przed tą postacią (zaszczepionego mi zapewne przez pewnego zlośliwego Lutra czy tam Kalwina), wypada mi się z nią zgodzić. Sprawnie nakreśleni bohaterowie, poczucie humoru, elementy fantastyczne, zabawy z konwencją. Ale najistotniejszy jest tu kontekst. I to  wieloraki – zarówno historyczny (bo w końcu rzecz nie dzieje się w próżni, tylko we współczesnej Polsce), literacki (narrator dosyć ostro sobie z czytelnikiem pogrywa), jak i kulturowy (a trafniej – popkulturowy, bo odwołania do rozmaitych popkulturowych zjawisk odgrywają tu bardzo istotną rolę – podobnie zresztą jak odwołania do tzw. kultury wysokiej). Gdyby powieść tego kontekstu pozbawić, straciłaby niewątpliwie większość swojego uroku. Być może byłaby wtedy również o jakieś 300 stron krótsza i bardziej strawna dla tzw. szerokiego odbiorcy. Ale wówczas musiałabym znowu pisać, jak bardzo coś mi się nie podoba. A tak to nie muszę wcale.

Prawdziwy bohater bawi się sam

Takie motto poprzedzało w pierwszym wydaniu prozę Wojaczka, czyli Sanatorium, o którym już tutaj pisałam. Cudowna dwuznaczność tego zdania (wziętego od Baudelaire’a zresztą) wręcz zmusza do zrobienia z niego tytułu. Poza tym skłania też do zastanowienia się nad tym, dlaczego redaktorzy Biura Literackiego w nowym wydaniu to motto pominęli. Zapewne mieli swoje powody, ale – piszę to w dobrej wierze, z punktu widzenia zwykłego czytelnika – dobrze byłoby je poznać. Przydałaby się tu naprawdę solidna nota edytorska. Tymczasem dostajemy do rąk „goły” tekst, co oczywiście z jednej strony jest dobre (bo przecież tekst ma mówić sam, prawda?), ale z drugiej – trochę niewystarczające.Sanatorium jest mocno osadzone w biografii autora, wielu rzeczy nie sposób zrozumieć, czy czasem nawet zauważyć bez znajomości pozaliterackiego kontekstu. I nie ma się tu co oburzać na brak wyraźnej granicy między poezją a życiem czy szerzenie biografizmu. Bez tego klucza lektura Sanatorium traci sens. Ta proza jak żadna inna domaga się komentarza.

Marcin Sendecki w swojej (bardzo dobrej zresztą) recenzji prozy Wojaczka wysuwa tezę, że Sanatorium to swego rodzaju anty-Stachura, że autor Którego nie było pisze swój „dziennik” niejako przeciwko Stachurze, przeciwko jego afirmacji świata, euforyczności, zachwytom nad prostotą życia itd. Ciekawa teoria, przede wszystkim dlatego, że pojawia się w niej motyw rywalizacji między dwoma poetami i między dwoma poetykami. Od razu można ich zobaczyć jako Słowackiego i Mickiewicza kłócących się o to, w czyim kościele jest więcej Boga. Rywalizacja Wojaczka i Stachury pewnie była faktem, ale mimo wszystko wydaje mi się, że nie tu jest pies pogrzebany. Takie interpretacje dodają oczywiście środowiskowego smaczku i w końcu czym byłaby bez nich historia literatury – ale to jednak trochę za mało. Z pewnością można zgodzić się z Sendeckim, kiedy ten pisze: „Wprawdzie Wojaczek chciał, by traktować Sanatorium jak poemat, ale chyba zbyt defensywna to postawa – to jest bardzo dobra proza, która oddaje »prozę życia poety« w jego drobiazgowej detaliczności i mozole, szczerząc się przekornie do czytelnika, gdy (rzeczowo i prawie bez wulgaryzmów) epatuje go cielesnością i niegrzecznością bohatera i gdy kilka stron zajmuje zapis podniesienia się z łóżka, przemierzenia pokoju czy zorganizowania czegoś do wypicia”. Swoją drogą, o prawdziwy dreszcz przyprawiła mnie informacja, że Wojaczek w 1970 r. złożył rękopis Sanatorium w Wydawnictwie Literackim, które książkę odrzuciło ze względu na jej „nieobyczajność” i „epatowanie obcsenami i wulgaryzmami”. Oto doskonała ilustracja względności wszelkich pojęć – wystarczy chyba, jeśli powiem, że więcej przekleństw znajdziecie na tym blogu niż w powieści poety.

Pisać o Wojaczku nie jest łatwo. Jeszcze trudniej pisać o jego pisaniu. Za dużo etykietek, z którymi trzeba się zmierzyć. Próbując znaleźć jakieś inne recenzje Sanatorium w Internecie, trafiłam na wiele  kuriozalnych – bo inaczej tego nazwać nie mogę – sądów typu: „Rafał Wojaczek jest od lat więźniem swej biografii, historii krótkiego życia napędzanego coraz większą ilością alkoholu i coraz bardziej podłymi środkami odurzającymi, wreszcie samobójczej śmierci. Próby podejmowane, by przywrócić go literaturze, robią wrażenie coraz bardziej beznadziejnych, a mimo to ciągle są czynione. To ważne, bo może za którymś razem zacznie się wreszcie rozmowa o twórczości Wojaczka. Bez odwoływania się do jego życiorysu. Nawet gdyby miała to być rozmowa dla jego poezji trudna, nie dająca jej nadziei na przetrwanie w oderwaniu od tego, jak żył i jak skończył. Ale zasługuje przynajmniej na to, by potraktować ją poważnie” (tak pisze Mariusz Urbanek, wrocławski krytyk, na stronie wroclove2012.pl). Rozumiem, że autor recenzji chce się w ten sposób upomnieć o „niedocenioną”, „zapomnianą”, „przysłoniętą przez życiorys skandalisty” twórczość Wojaczka, jego wołanie brzmi jednak – pewnie niezamierzenie – jak pełny oburzenia głos ostatniego prawdziwie ortodoksyjnego strukturalisty na puszczy wyznawców genetyzmu. Bo w końcu: „Wojaczek nie tylko pił, brał prochy i podcinał sobie żyły, napisał także wiele poruszających wierszy”.

Kolejny głos: „Bywał liryczny jak Krzysztof Kamil Baczyński, bezpardonowy niczym Andrzej Bursa, turpistyczny na wzór Stanisława Grochowiaka. Wynajdując tak krępujące [podkreślenie moje] odniesienia, nie można jednak zaszkodzić legendzie Rafała Wojaczka. Albowiem jego wizerunek »kaskadera literatury« pozostaje niezachwiany. Tak jak sprzeczne komunikaty śle poezja urodzonego w Mikołowie autora, tak złożona była osobowość samego pisarza” (to już tajemniczy/a ŁB z portalu kulturaonline.pl). Trudno mi zrozumieć, dlaczego tak głośne wydawnictwo nie doczekało się co najmniej kilku dużych, rzetelnych i fachowych omówień.

Prawdziwy bohater bawi się sam, a dobry poeta to martwy poeta – czy tak? Rozmowa o twórczości Wojaczka nie jest możliwa bez odwoływania się do jego biografii, która – niestety – z pewnością mocno zawęża odbiór tej poezji, sprowadzając ją do histerycznych (bo już przecież nie obrazoburczych) tekstów, którymi można się podniecać w gimnazjum, ale nie później i nie na poważnie. Bo nie wypada. Bo w dobrym tonie jest deprecjonować i wykpiwać taki sposób pisania. Jestem staroświecka i Wojaczek pozostanie dla mnie ważnym i doskonałym warsztatowo poetą, a Sanatorium – dowodem na to, że prawdziwy artysta zawsze jest sam.

Stary dobry Marcin

Kupiłam Niskie pobudki. Skandalicznie późno, wiem. Ale otwieram i znajduję coś takiego:

Kwiecień 2009

Dziewczyna, która siedzi obok
także pragnie.

Wszyscy, których poznaję,
mówią o projektach,
które w tej chwili pragną realizować
w ramach większego projektu,
który prawdopodobnie dofinansuje
prezydent Wrocławia.

Poezja nie istnieje poza tym projektem.
Kimże jestem?

Słobodzianek raz jeszcze

Mały przegląd prasy, no muszę:

Jacek Wakar w „Przekroju”: „Można próbować udowadniać, że autor dramatu osądza sam mechanizm historii, ale ja wolę szukać innych odwołań. Znaczenie Naszej klasy polega na podjęciu zapomnianego ostatnio dialogu – z Wyspiańskim, a przede wszystkim z Tadeuszem Kantorem. W jego najsłynnniejszym spektaklu, na którym ufundował własny Teatr Śmierci, umarli powracali przecież na własne miejsca w szkolnych ławkach”.

Trupy rządzą, mówiłam.

Joanna Derkaczew w „Wyborczej” (w recenzji ze spektaklu): „Czy Jedwabne jest zatem mitem, który należy odczarować, rozbroić, a przede wszystkim – przyjąć jako własny? Bez którego dzieje powojennej Polski są zakłamane, niekompletne, niezrozumiałe? […]. Tadeusz Słobodzianek nie rewolucjonizuje sposobu opowiadania o zbiorowych traumach. Wydaje się jednak, że kontekstem dla jego sztuki są nie tyle eksperymenty artystyczne czy wyważony dyskurs akademicki, tylko pełne emocji, głupoty i radykalizmu debaty publiczne. Na ich tle Nasza klasa to głos rozsądku”.

Dobór oczywiście tendencyjny. Widać za mało zbiorowych traum było moim udziałem.

Who the fuck is Tadeusz Słobodzianek?

Na to pytanie odpowiedź znają chyba tylko dziennikarze „Gazety Wyborczej”. Po wpisaniu autora i tytułu książki nagrodzonej tegoroczną nagrodą Nike wyskakują wyłącznie strony informacyjne z krótką, dostarczoną przez PAP informacją o wygranej oraz strony „Wyborczej” z wywiadem z autorem, laudacją Grażyny Borkowskiej i prezentacją książki. Znalazłam jeszcze – moim zdaniem zupełnie nieuprawniony (ale kto by traktował poważnie teksty ukazujące się na portalu poświęconym teatrowi?) – głos Tomasza Miłkowskiego, który pisze:

„O Jedwabnem napisano w ostatnich latach wiele – były to prace historyków, reporterów. Teraz pora na literaturę. Słobodzianek zmierzył się z tematem odważnie, odnajdując właściwą formę dla tej pełnej bolesnych stron opowieści. Powstał najważniejszy polski dramat pierwszej dekady XXI wieku”. [Całość tutaj]

Pomijam zapalczywe ataki na Słobodzianka, w których celują autorzy publikujący na Salonie24.

Justyna Sobolewska z „Polityki” chyba też dramatu Słobodzianka nie zdążyła przeczytać, bo w swojej minirecenzji cytuje jedynie fragmenty posłowia do książki napisanego przez Leonarda Neugera [link].

Naprawdę trudno oprzeć się wrażeniu, że tym razem nagrodę otrzymał ktoś za to, że: a) jest wystarczająco, a nawet może bardziej niż wystarczająco, antyklerykalny jak na standardy „Gazety Wyborczej”, b) napisał dramat – a więc formę, jaka jeszcze nigdy do tej pory nie została nagrodzona Nike, c) w tekście występują trupy, które mówią, co pozwala porównywać dramat Słobodzianka do Wesela i Dziadów, a tym samym przypisywać mu większe znaczenie, niż w istocie ma.

Tymczasem Nasza klasa to moim zdaniem tekst, o którym za kilka lat nikt nie będzie pamiętał. Słobodzianek sięgnął po temat mocno, jeśli nie całkowicie, wyeksploatowany przez media i nie tylko – jego dramat osnuty jest wokół pogromu Żydów dokonanego przez Polaków w 1941 r. w Jedwabnem. Oczywiście takich szczegółów historycznych w sztuce nie znajdziemy, ale nie ma wątpliwości, co było inspiracją autora. Historia w XIV lekcjach (taki jest podtytuł) zaczyna się przed wojną, kiedy to dzieci żydowskie i polskie w idyllicznej atmosferze wspólnie się uczą i bawią, potem mamy śmierć Marszałka, początek antysemityzmu w Polsce, getto ławkowe, okupację Armii Czerwonej, następnie wejście Niemców, pogrom Żydów, po wojnie – procesy prowadzone pospiesznie i z zemsty przez ocalałych Żydów, wreszcie dalsze losy tych, którzy wyemigrowali i tych, którzy zostali. Tak, tak. Wszyscy są współwinni. Nikt nie jest tylko katem ani tylko ofiarą. A największym skurwysynem jest oczywiście polski ksiądz Heniek – nie tylko bierze udział w mordzie Żydów, ale jeszcze jest gwałcicielem, agentem bezpieki, hazardzistą i molestuje ministrantów. Znamy to, znamy. Naprawdę, w wielu sprawach bardzo trudno jest mi się zgodzić z Kościołem, wiele rzeczy mnie w nim drażni i w sumie ostatnio coraz bardziej mi z nim nie po drodze, ale trzeba być ślepym i głuchym, żeby w dramacie Słobodzianka nie dostrzec tendencyjności w przedstawianiu stosunków między polskim Kościołem a Żydami. Zaciekłość, z jaką autor forsuje swoje antyklerykalne poglądy, już sama w sobie powinna dać do myślenia członkom jury Nike.

Ale wracając do tematu sztuki. Uważam, że jeśli ktoś sięga po temat mocno zużyty, który był przedmiotem debaty publicznej jakiś czas temu i – jak się wydaje – został przerobiony z wszystkich możliwych stron (choć oczywiście nie wykluczam, że można w tym temacie powiedzieć coś nowego) – jeśli ktoś sięga po taki temat, powinien mieć pomysł na jego przedstawienie, znaleźć jakąś nową formułę, która pozwoliłaby powiedzieć coś, czego jeszcze nie słyszeliśmy albo przynajmniej to, co już słyszeliśmy, w nowy sposób. Słobodzianek dużo zaryzykował i niestety przegrał, bo takiego nowego sposobu nie znalazł. Wykorzystanie chóru? Refreniczność? Wykpiwanie języka kazań polskich księży? Dziecięce piosenki i wierszyki? Odmiana przez przypadki nieprzypadkowych wyrażeń? To ma być odkrywcze? Ośmielam się nie zgodzić z jury Nike, które nagrodę przyznało mu „nie za odwagę podjęcia trudnego tematu, w którym zbrodnia rozkłada się na tych, którzy ją popełnili, ale i na tych, którzy byli świadkami, na tych, którzy widzieli i milczeli, i na tych, którzy nie chcieli widzieć, wiedzieć i pamiętać […, ale za] sposób, w jaki o tym mówi, za formę dramatu, który w sposób wstrząsająco prosty, a jednocześnie niesłychanie przemyślany, kreśli historię katów i ofiar, morderców i mordowanych”. Mnie ta „niesłychanie przemyślana” konstrukcja dramatu kojarzy się raczej z tekstami Pawła Demirskiego, namiętnie wystawianymi w Teatrze Polskim we Wrocławiu – jest tak samo chaotyczna, tak samo pisana po to, by zilustrować przyjętą przez autora tezę i tak samo szybko się zdezaktualizuje.

Prorokiem nie jestem, ale podejrzewam, że teraz we wszystkich czasopismach, których cykl wydawniczy jest dłuższy niż tydzień, a które jakoś do tej pory nie umieściły w swoich działach kulturalnych recenzji Naszej klasy, znajdzie się miejsce na zachwyty nad autorem, który w tak prosty, a zarazem bezwzględny sposób rozprawia się z upiorami polskości. Jedwabne okaże się znowu metaforą całej Polski, a Słobodzianek zostanie uznany za: a) przez lewicową prasę – bohatera, który ośmielił się przełamać tabu, jakim są w Polsce okryte stosunki polsko-żydowskie; b) przez prawicową – za głosiciela antypolskiej propagandy i karierowicza. Dla mnie sztuka Słobodzianka to jednak kolejny dowód na to, że polski dramat i teatr znajdują się w głębokim kryzysie.