Ja swoje stoliki mam wszędzie

Naiwnie i trochę ze snobizmu (ale tylko trochę) zamówiłam tom rozmów z Henrykiem Berezą Końcówki. Liczyłam na to, że będą to tak zwane istotne rozmowy z człowiekiem, który „panem od literatury” został z pasji i niezależnie od „czynników zewnętrznych” tę pasję w sobie podtrzymuje. Tymczasem w rękach mam tom rozmów z zakochanym w sobie miłością absolutną bufonem, który nie potrafi mówić o niczym ani nikim innym prócz siebie – i nawet jak mówi o kimś innym (większa część książki jest niby poświęcona znajomym i kolegom Berezy, ogólnie – powojennemu środowisku literackiemu Warszawy), mówi o sobie. W dodatku w tonie bałwochwalczym.

Zaraz, zaraz, powiecie. Spokojnie. Czy Bereza nie jest osobistością? Czy nie jest uznanym krytykiem, redaktorem, zastępcą naczelnego „Twórczości”? Czy szereg jego książek krytycznych nie należy do absolutnego kanonu polskiej powojennej krytyki literackiej i czy jego sądy z lat sześćdziesiątych nie są do dziś cytowane nie tylko przez desperatów, których brak charakteru, pomysłu na życie tudzież fakt, że ze wszystkich przedmiotów w liceum najmniej problemów mieli z polskim, skłoniły do tego, by pójść na polonistykę i w dodatku pisać pracę magisterską z literatury współczesnej? Tak, oczywiście. Wszystko prawda. Niestety, przyjęcie założenia, że ten, kto doskonale zna się na literaturze, żyje literaturą, dla kogo literatura jest jedną z najważniejszych rzeczy w życiu, ten, kto bezsprzecznie należy do pierwszej ligi wymarłego już niemalże w Polsce gatunku intelektualistów (nie pseudo, nie para, nie na pół gwizdka, tylko pełną gębą intelektualistów z najlepszego, przedwojennego chowu), musi być jednocześnie postacią pełną zalet, pozytywnym, skromnym, przyjaźnie nastawionym do innych ludzi człowiekiem, było potężnym błędem. Połączenie intelektu z pogardą dla „prostych ludzi” i samozachwytem zawsze mnie przerażało. W rozmowach z Berezą (które też są tak naprawdę jego monologiem) pogardy czy lekceważenia dla innych, mniej rozgarniętych, jakoś specjalnie dużo nie znajdziemy, ale popadania w samozachwyt i umieszczania siebie w centrum wszechświata – sporo. W zasadzie na każdej stronie.

A może to ja przesadzam? Uprzedziłam się do bohatera po pierwszych kilku stronach książki i teraz znajduję tylko dowody mające potwierdzić moją tezę? Może nie dostrzegam puszczanego do mnie, czytelnika, oka? Nie jestem w stanie odróżnić w pełni świadomie kreowanego wizerunku lekko zepsutego swoim powodzeniem, podstarzałego homoseksualisty od prawdziwego oblicza Berezy – wrażliwego, subtelnego znawcy literatury?

W ramach dowodów kilka fragmentów (specjalnie cytuję dłuższe, żeby od razu wytrącić wam z rąk argument, że dobór wypowiedzi jest tendencyjny i zmanipulowany przeze mnie):

„[…] z Januszem Głowackim więcej niż z innymi mówiłem o jego twórczości, zwłaszcza felietonowej. Janusz właściwie wszystkie swoje felietony pokazywał mi przed drukiem, ja nawet bez jego inicjatywy, a z własnego pomysłu podsuwałem mu rozmaite sformułowania i powiedzmy, ten specyficzny język felietonów Głowackiego jest z jakimś tam moim udziałem, w każdym razie ja jak gdyby proponowałem Januszowi niektóre pomysły ze sfery językowej rewolucji i myślę zresztą, że to bardzo felietonom Głowackiego dobrze służyło”.

„Moje pisanie było zupełnie różne od pisań, teraz już może nie, ale moje pisanie było zupełnie inne na tle tych krytyków, których można było kojarzyć ze mną, szkołę krakowską i mnie, bo też faktycznie szkoła warszawska to byłem głównie ja jako krytyk i to, że Andrzej Wasilewski napisał jakiś artykuł polityczny, a Tadeusz Drewnowski jakiś tam esej akademicki, to nie było to”.

„A wiadomość o śmierci [Zofii Nałkowskiej – przyp. mój] przyszła do IBL-u, było akurat zebranie IBL-owskie […], i jak dotarła wiadomość, zaraz zostało to ogłoszone na tym zebraniu, i ja się rozpłakałem. Tak specjalnie, publicznie nie byłem za płaczka, a wtedy po prostu się rozpłakałem. To było komentowane”.

„Ale w tym samym roku [1957 – przyp. mój] doszło do reorganizacji Instytutu Badań Literackich, między innymi przestała istnieć pracownia literatury współczesnej, i Kazimierz Wyka przed zwolnieniem mnie odbył ze mną długą i wielkiej wagi rozmowę […]. Mówił, dlaczego właściwie istnieje konieczność, żebym ja został zwolniony, nie wiem, czy mówił to szczerze, czy nieszczerze, w każdym razie argumentem było to, że ja mam pozycję literacką. Ja z całą pewnością dam sobie radę, natomiast w Instytucie muszą zostać osoby, które nie mają żadnej pozycji i wyrzucone z Instytutu znajdą się na bruku, i Wyka nie ukrywał nazwisk, ale nazwisk nie podam dzisiaj jeszcze. To byłoby bardzo interesujące i bardzo pikantne, ale… różne to były rzeczy”.

„No właśnie, zaczęła się [praca literacka Berezy – przyp. mój] chyba w ten sposób, że Stefan Żółkiewski, który był postacią numer jeden w powojennej polonistyce, bardzo dbał o swoich studentów z Uniwersytetu Łódzkiego, gdzie w czasie »Kuźnicy« pełnił funkcję profesora. Właśnie dwie takie polonistki, które były jego studentkami, Maria Żmigrodzka i Maria Janion, robiły dział literacki tygodnika »Wieś« […]. Ponieważ ja rozpowiadałem o tym, że mam jakieś zamysły (bliżej nie określone) literackie, więc doszło to do tych dwóch pań, zwłaszcza do pani Marii Żmigrodzkiej, która mnie zaprosiła na rozmowę, zrobiła propozycje recenzyjne, pierwszy tekst o niemieckim pisarzu Willim Bredlu został, no, prawie entuzjastycznie przyjęty, w każdym razie dochodziły do mnie takie opinie, że obydwie redaktorki podawały mnie jako przykład dla innych, że to jest facet, który umie pisać i wie, jak się to robi. Ale ta moja współpraca z »Wsią« trwała właściwie dosyć krótko. Już po paru publikacjach zostałem zauważony i zasypany propozycjami właściwie wszystkich pism literackich”.

„Sprzyjałem także początkom pisarskim samego Himilsbacha, napisałem nawet tekst o jego pierwszej książce i ten tekst sam Himilsbach bardzo lubił, ja tam napisałem między innymi to, że Himilsbach tak żyje, że on ma prawo mieć w dupie całą literaturę – użyłem słów »w dupie«, co było na początku lat sześćdziesiątych pewnym ewenementem – i może pisać, jak chce. Wiem o tym, że Himilsbach powtarzał tę moją opinię z wielkim uznaniem i mówił, że napisałem o nim prawdę”.

„[…] w sposób jawny albo w sposób ukryty jestem bohaterem dziesiątków, chyba, utworów literackich i to od czasu Andrzejewskiego, Adolfa Rudnickiego, pisarzy starszej generacji […]”.

„Błoński może się znał na Sępie-Szarzyńskim i Witkacym, ale nie znał się na literaturze starszej generacji, bo tu już wspomnieliśmy, że były idiotyzmy o Głosach w ciemności Stryjkowskiego, i nie znał się na Adolfie Rudnickim i na różnych rzeczach się nie znał […]”.
***

I tak przez ponad 160 stron. I jeszcze – chyba to czuć – Wiedemann i Czerniawski nie popisali się jako redaktorzy. Przy dłuższej lekturze rozmów sposób redakcji książki zaczyna drażnić. Być może chcieli jak najwierniej oddać „naturalny” tok mówienia Berezy, ale nawet jeśli tak było, stało się to ze szkodą dla całości. Moim zdaniem można by to zdecydowanie bardziej wygładzić, a niektóre momenty – rozjaśnić (bo nie zawsze wiadomo, o czym mowa). Rozczarował mnie też zwłaszcza Wiedemann jako interlokutor. Wydawałoby się, że powinien pełnić rolę adwersarza dla Berezy, nie zgadzać się z nim, ciągnąć za język, zadawać niewygodne pytania, co ja mówię, powinien mu przerywać, gdy ten zaczyna nudzić albo powtarza kolejny raz to samo. Nic z tych rzeczy. Wiedemann jest potulny jak grzeczny uczeń, słucha, potakuje i uśmiecha się uprzejmie. O Czerniawskim nawet nie warto pisać, bo niemal w ogóle się nie odzywa. Apetyt, jaki wzbudziła ta książka, widać trzeba będzie jednak zaspokoić inaczej.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *