W zeszym tygodniu przyszły cztery płyty, z których jedna jest smutniejsza od drugiej i w zasadzie z nich wszystkich najbardziej lubię te, których nie zamówiłam. Destroyer jest nie do wytrzymania manieryczny (jak mogłam się nim kiedyś tak zachwycać?!) i może nawet kilka kawałków na tej płycie byłoby ładnych, gdyby nie jego wokal, który wszystko psuje. Low nagrywa ciagle tę samą piosenkę, ale bywało, że udawało im się to lepiej. Beirut miał podobno nagrać optymistyczną płytę, a nagrał… to, co zawsze. Ale jak kogoś to nie męczy, daje się słuchać. Beach House jest najładniejsza w tym zestawieniu (i najmilsza w dotyku, bo pluszowa), ale zbyt smutna, żebym mogła jej teraz słuchać. Zastanawiam się, czy jednak nie kupić sobie jakiegoś reggae. Może w końcu odkryję swoją prawdziwą naturę i okaże się, że jestem pogodna?
Tu miał być passus o uciekaniu od życia i pomarańczowym pluszowym kangurze, którego mam w środku, ale chyba sobie daruję i poczytam trochę o samorozwoju. W ramach ćwiczeń charakteru postanowiłam pisać tu częściej. Strzeżcie się!
Uzależniłam się ostatnio od płyty Your Blues Destroyera, co w kontekście zbliżającego się wielkimi krokami OFF-a nie jest specjalnie złą wiadomością. Przy całej melancholii, jaką przesycony jest ten album, jest to jednak ten rodzaj „bluesa”, przy którym można wciąż być konstruktywnym. W każdym razie kiedy Dan Bejar śpiewa: „Don’t become the thing You hated”, to ma się ochotę tak zrobić (inna sprawa, co później z tego wychodzi). Wydanego w tym roku Kaputt, z którym chyba właśnie Destroyer przyjeżdża do Katowic, jeszcze nie słuchałam. Z całą pewnością jest to jednak muzyka, o której bez przeszkód można powiedzieć „short but sweet” i dla której opłaca się przerwać oglądanie wszystkich filmów z Evanem McGregorem, jakie kiedykolwiek powstały.
Jakby ktoś jeszcze się zastanawiał, czy warto się w tym roku wybierać do Doliny Trzech Stawów, to – tak. Warto. Tegoroczny OFF to jest absolutny line-up marzeń. Zrobiłam małą ściągę dla was i dla siebie.
Piątek, 5 sierpnia:
16.10 – Wojtek Mazolewski Quintet (jak zdążymy dojechać)
17.00 – Lech Janerka (bo trzeba, nie?)
19.40 – Tymon w Kawiarni Literackiej na festiwalu (przy okazji – szacun dla Wojciecha Kuczoka za dobór gości)
21.50 – Brzóska de Paulus w Kawiarni Literackiej
00.10 – Mogwai
01.25 – Low
Sobota, 6 sierpnia:
17.50 – Blonde Redhead
19.40 – Kury – „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” live
19.40 – Janusz Rudnicki w Kawiarni Literackiej (no, może na chwilę wpadnę, żeby zobaczyć mojego ulubionego – zaraz po Tomaszu Mannie – pisarza)
22.00 – Gang of Four
23.05 – Destroyer (w tym samym czasie gra też Xiu Xiu, no ale nie można mieć wszystkiego)
00.10 – Primal Scream – „Screamadelica” live (yeah!)
02.40 – Bohren & Der Club of Gore (tu już będą myśli samobójcze)
Niedziela, 7 sierpnia:
15.00 – The Lollipops (jak postanowimy odpuścić niedzielną roladę)
16.10 – Kapela ze Wsi Warszawa (można, choć niekoniecznie)
17.50 – Abradab + set Kalibra 44
20.45 – Deerhoof
00.10 – Public Image Ltd. (w tym samym czasie co Igor Boxx, a także Filip Zawada, którego bardzo lubię, odkąd doszłam do wniosku, że jest on najjaśniejszą gwiazdą Portu Literackiego)
A resztę czasu przeznaczamy na snucie się pomiędzy czterema scenami i przystawanie przy tej, na ktorej coś nas zainteresuje. To jest wbrew pozorom bardzo dobra metoda (przećwiczona w zeszłym roku), choć nie polecam jej na naprawdę dużych festiwalach, gdzie sceny są mocno od siebie oddalone – schodzicie nogi. Ale OFF jest wciąż na tyle kameralną imprezą, że można. Poza tym to jest dobre zmęczenie. Módlcie się, żeby nie padało.